poniedziałek, 25 lutego 2013

…Janusz Rudnicki coś jakby zszedł ostatnio na psy (na szczęście dla mnie)

Janusz Rudnicki Śmierć czeskiego psa

Po przeczytaniu opowiadań i felietonów Rudnickiego (rocznik 1956) jeszcze bardziej cieszę się, że prowadzę bloga. Bo może zachęcę choć jedną osobę do przeczytania tego autora! A nie jest to specjalnie znana postać, może dlatego, że mieszkaniec Hamburga, i chyba niewiele miał przez ostatnie 20 lat wspólnego z naszym rodzimym światkiem literackim. Ale teraz widzę, że się zaczął pokazywać, brać udział, pisać felietony. Cieszę się, bo to unikatowy człek!

Debiutował, mając lat niespełna czterdzieści w 1992 r. Poznali się na nim redaktorzy (redaktorki) W.A.B., która to oficyna wydaje go w serii Archipelagi. Wygląda na to, że podoba się nie tylko mnie i redaktorkom, o czym świadczą dwukrotne nominacje do nagrody NIKE (2007 i 2009). Tom krótkich form, który właśnie przeczytałam, jest finalistą także dwóch innych liczących się polskich nagród literackich: GDYNI i ANGELUSA.

Musiałam Wam i sobie to wyraźnie powiedzieć już na początku, że Marek Rudnicki jestdla mnie  właśnie takim człowiekiem-tajemnicą. To germanista i slawista, mieszkaniec Niemiec, self-made man, pisarz praktycznie nieznany w rodzinnym kraju, wybitny autor o nic nikomu nie mówiącym  nazwisku.

Śmierć czeskiego psa ma świetną okładkę, dobrze zapowiadającą to, co w środku. Pierwsza część – Teksty pierwsze -  to wspaniale absurdalne opowiadania, które mnie absolutnie zachwyciły! Druga część – Teksty drugie (tytuł nieprzypadkowo nawiązuje do miesięcznika krytyczno-literackiego) – to autorskie felietony, w których autor przedstawia nam różne dziwne zagadnienia związane z życiem, pisarzami  i sztuką.

Dziwna jest ta książeczka – pisana tak jakby nam ją Rudnicki opowiadał w kawiarni: ‘A wiesz, co mi się ostatnio zdarzyło…? A wiesz, czego ostatnio się dowiedziałem…?’

A zdarzają mu się dziwne rzeczy…   A dowiaduje się rzeczy specyficznych… A to, że James Joyce zgromadził pokaźny majątek, żebrząc listownie o wsparcie finansowe, po prostu kłamiąc jak z nut. Że Hłasko bliski był śmierci głodowej w pewnym hotelu w Izraelu, skąd po przesłaną mu zapomogę wyszedł w pożyczonych za małych butach, bo swoje przed założoną śmiercią sprzedał. Że zwłoki ojca Rudnickiego zostały wypłukane z cmentarza w Kędzierzynie-Koźlu przez powódź, i trzeba go było szukać po mieście, a krzyż z grobu ukradziony przez złomiarzy trzeba było odzyskać, kradnąc go ze skupu. Świat Rudnickiego pełen jest dziwnych zdarzeń, jakich pełno jest w życiu każdego z nas, ale do jakich najczęściej nie chcemy się przyznać, ani nawet zapamiętać. Pokazują bowiem człowieczeństwo trochę... w za dużym powiększeniu.

Czytam, to co przed chwilą napisałam, i w tym momencie dostrzegam to,  co daje nam prawdziwa literatura. Czym różni się opowiadanie napisane przez prawdziwego twórcę od jego streszczenia…

Tajemnicą!

To nie chodzi o opowiedziane historie, zdarzenia, zwroty akcji, choć te u Rudnickiego są naprawdę zaskakujące – dawno czegoś takiego nie czytałam! Zapisane sny z karłem, przygody na zatrzymanym wyciągu  krzesełkowym w dniu Zaduszek, zatrzaśnięte drzwi balkonowe, kiedy bohater wyszedł z kawą w piżamie…

To nie chodzi o bohaterów – co prawda dawno nie miałam do czynienia z tak irytująco bliskim mi – choć nie mówię, że do końca podobnym – człowiekiem. O takim poziomie szczerości, bliskości, czułości, niezdarności, pecha, goryczy, naiwności, niezaradności życiowej, samotności, kabotyństwa, a jednocześnie szczęścia do ludzi, dobroduszności, pogodzenia się ze światem, braku agresji, pragnienia bliskości, wołania o miłość, starania aż za bardzo, robienia krok za krokiem, pomimo odczuwania dojmującego braku sensu swego istnienia.

Może to chodzi o język – żywy język ulicy, język rozmowy, język dialogu, język myśli człowieka w mniej więcej moim wieku. Zaskakujące analogie, zaskakujące metafory, zaskakujące zestawienia słów. Rudnicki mnie bawi!

I motyw Kędzierzyna-Koźla, czyli miejsca urodzenia pisarza, czegoś, od czego być może pragnąłby się odciąć, ale co odciąć się nigdy nie da… Bo jest to, jak pisze,  „stacja węzłowa mojego życia”.  To także mój życiowy temat: poczucie wyobcowania, niepasowania ani do miejsca, z którego się pochodzi, ani do miejsca, do którego się dotarło…


I lektury, samodzielnie wybrane, przeżyte po swojemu.  Iwaszkiewicz, Białoszewski. Blisko mi do tego człowieka!

A najważniejsza dla mojej bliskości z Rudnickim jest  ta skrajna niemożność,  nieumiejętność roztkliwienia się, całkowity brak sentymentalizmu. Znajdą się pewnie tacy, którzy powiedzą, że to po prostu nieumiejętność cieszenia się życiem. Być może. W każdym razie, ja rozumiem doskonale taką oto definicję szczęścia z felietonu o Henryku Berezie:

Jak jest dobrze, to nic, siedzimy. Jak źle, to otwieramy sobie konserwę i jest dobrze.

PS. Przed mną lektura felietonów Rudnickiego zamieszczanych w Twórczości jako Listy z Hamburga, a wydanych przez W.A.B. pod absolutnie genialnym tytułem - świetnie oddającym jego postrzeganie świata - Męka kartoflana.


____________________
Przeczytane w ramach wyzwania Z literą w tle i Z półki

2 komentarze:

  1. Noooo, zaintrygowałaś mnie. Chyba poszukam :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo warto, choćby, żeby zobaczyć, jak można nawiązywać kontakt z czytelnikiem bez mizdrzenia się.

    OdpowiedzUsuń

Zastrzegam sobie prawo do moderowania komentarzy, gdy uznam to za stosowne.