środa, 28 stycznia 2015

"Prawie siostry" - prawie literatura

Poddałam się okrutnemu eksperymentowi na samej sobie. Przeczytałam Prawie siostry Marii Ulatowskiej. Jak może się domyślacie - niedobrowolnie.

Niestety tę książkę wybrano na lekturę styczniową w DKK w mojej bibliotece. Jak tylko rzuciłam okiem na tę słodziutką, łagodnie jesienną okładkę i zobaczyłam to pochylone, "kobiece", pseudointymne liternictwo, wiedziałam, że będą kłopoty. Nie chciałam tego wziąć do ręki. Bezskutecznie. O czym tu można dyskutować? Szkoda życia! - myślałam wtedy.

Co do dyskusji, to zobaczę już w piątek. Co do straty czasu - to nastąpiła dziś po południu.

Co ja będę miała do powiedzenia?

Sprawdziły się moje obawy. Gorzka to satysfakcja. Pocieszam się, że poświęciłam na kontakt z książką Prawie siostry niespełna godzinę. Jest to jedna z tych pozycji, o których w tegorocznym raporcie o cztelnictwie napisano, że są bardzo lubiane, bo "łatwo się je czyta". Rzeczywiście Prawie siostry mogłyby uzyskać najwyższą liczbę punktow za dosłowność, przyziemność, prostotę, przewidywalność i banalne słownictwo.

Najkrócej mówiąc: moim zdaniem jest to amatorska opowiastka napisana w ramach emeryckiego hobby. Jedynym plusem tej lektury jest to, że mogłoby być gorzej. Mogłaby to być równie grafomańska opowieść, ale przepełniona przemocą i wulgarnością. A jest wręcz przeciwnie. Jest to urocza, słodka, pełna zadumy opowieść, jaką snują, gdy są w dobrym nastroju:
a/ staruszki na ławce przed blokiem
b/ kobiety w poczekalni do lekarza pediatry
c/ pracownice urzędu lub dowolnego biurowca zgromadzone na ploteczkach w firmowej kuchni.
Pod warunkiem, że nie ma ani jednego mężczyzny w ich gronie...

Inaczej mówiąc, Prawie siostry to oczywista do bólu i nieznośnie przewidywalna historyjka o koleżankach, znajomych, krewnych, miłościach tychże i ich zdradach, dzieciach, zwierzętach, przetykana banalnymi historyjkami z pracy.

Strony tej "powieści obyczajowej" są szczelnie wypełnione wyjaśnieniami, co i komu się wydarzyło. Łącznie z postscriptum, w którym Rysia (jak się podpisala w dedykacji dla znajomych z Bydgoszczy) Ulatowska przedstawia skrót dalszych losów bohaterów powieści, połączywszy ich w zgrabne pary małżeńskie. Zapewne obawia się, żeby się czytelniczkom imiona nie pomyliły. I żeby happy end stał się jeszcze bardziej happy.

Maria Ulatowska, ekonomistka i pisarka amatorka, ur. 1948

Takich zabiegów pseudoliterackich jest więcej. Np. poznajemy główne bohaterki nie w akcji, lecz za pomocą "biogramów", czy też charakterystyk pachnących, jako żywo, pracą domową z czasów gimnazjum. Jest w nich wszystko, łącznie ze wzrostem, kolorem włosów i miejscem zamieszkania. Brakuje tylko dokładnej wagi. No, naprawdę już lata całe nie miałam w ręku powieści, w której poznajemy bohaterów w postaci szkolnego wręcz opisu. Potem następuje akcja, z której dla ich osobowości nic, ale to nic nie wynika, i w wyniku której bohaterki nie zmieniają się ani na jotę. Po co więc cała ta historia?

Fabuła opiera się na sztampowym do bólu myśleniu o marzeniach kobiet. To stąd te miłości, dzieci i zmiany pracy. Najbardziej żenujący jest pomysł z rozpoznaniem swojego nieślubnego dziecka po zrośniętych palcach u stóp.

No, i język. Oczywiste oczywistości. Zdania dopowiedziane do końca i jeszcze bardziej, choć wydaje się, że bardziej już nie można. Zero miejsca na wyobraźnię. Jeśli ktoś wypowiada słowa przysięgi małżeńskiej, to jest ona dla pewności przytoczona expressis verbis. A potem - znowu na wszelki wypadek - autorka dodaje, że oblubieńcy wkładają sobie złoty krążek na palec. Sorry, ale ja mam wtedy ochotę włożyć sobie palec do gardła...

Maria Ulatowska wystartowała ze swoją karierą pisarską w 2011. Po ilości powstałych dotąd dzieł widać, że pisze szybko i z widoczną przyjemnością. Nie jest to pisarstwo wynikające z decyzji artystycznych. Sztuki pisarskiej tu nie uświadczysz. Nie sposób tu dostrzec niczego oprócz próby streszczenia przygód bohaterów umieszczonych dla pewności w dobrze znanych czytelniczkom realiach - najchętniej w kuchni albo przy stole w dużym pokoju. Obawiam się, że mamy tu do czynienia z "patologicznym przymusem pisania utworów literackich" zwanym także grafomanią. Rzecz okazała się jednak mieć wyraźny sens biznesowy, skoro wytwór ten trafił nawet do bibliotek wiejskich i to jakże szumnie, bo pojawił się na liście lektur DKK.

I to jest szok.
________________
DKK





19 komentarzy:

  1. Ale o co chodzi?! Dzięki takim książkom wzrasta przecież poziom czytelnictwa :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Poziom może i wzrasta :) Jednakowoż mnie taki poziom bulwersuje.

      Usuń
  2. Baaardzo nie lubie takich czytadel... Rany pochlonelas to w godzine to ile to ma stron, a z drugiej strony dobrze, ze wiecej czasu na to nie stracilas.
    Co do okladki to alejka jest bardzo ladna, ale samo slowo "prawie" w tytule sprawia, ze na pewno nie sieglabym po ta ksiazke...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wszystko w tej książce jest kiczowate. I jak to zwykle z kiczem bywa, autor może nawet nie zdawać sobie sprawy. Przecież chce dobrze.

      Usuń
  3. "Był czas przywyknąć przecie ...", że tak pojadę "klasykiem" :-) to przecież dominujący nurt w blogosferze.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To by się zgadzało z ustaleniami raportu. Niestety.
      Wiążę ten fakt z ogólnym obniżeniem poziomu kultury i braku powszechnej edukacji dla kultury wyższej, jakie obserwuję na przestrzeni ostatnich 10 lat.

      Usuń
    2. Na okoliczność niedawno czytanych rozmów "Janion. Transe - ..." wróciłem do "Hańby domowej" a w tym i do rozmowy Trznadla z Herbertem, który mówił, że dobra literatura nigdy nie była popularna i coś w tym jest, niestety.

      Usuń
    3. No, właśnie, bo stawia wymagania i, jak to się teraz mówi, zmusza do "wychodzenia ze strefy komfortu". Ale daje cholerny power w zamian. Myslę, że problemem jest to, że młodzi ludzie wchodzą w dorosłe życie nie zaznawszy siły prawdziwej literatury. Ani razu. No bo nie można doznać takiego "transu", o jakim mówię, jeśli się czyta tylko fragmenty. To wymusza myślenie, że literatura wysoka to coś przynależnego szkole - coś wymyślonego. Od jakiegoś czasu mocno postuluję czytanie uczniom na głos w szkole na lekcjach całych książek. Niech to będzie jedna rzecz na semestr, ale cała i przeżyta, a nie "przerobiona". To może zachęcić do dalszych poszukiwań na własną rękę. Lepiej niż sztampowe pytania o nizrozumiałe treści wyrwane z kontekstu.

      Usuń
    4. Czytanie uczniom na głos? to chyba w nauczaniu początkowym a i to trzeba uważać, żeby dzieci nie poszły spać :-). W starszych klasach wystarczy tylko egzekwować to co zadano. Żyją jeszcze dinozaury, które pamiętają takie zamierzchłe czasy, kiedy trzeba było przeczytać całą książkę i z reguły te książki były przeczytane. Przeczytanie 200/300-stronicowej książki nie wydaje mi się być wysiłkiem ponad uczniowskie siły :-)

      Usuń
    5. Wiem, wiem. Dziwnie to brzmi: czytać nastolatkom. Jednak ta metoda została sprawdzona i przynosi rezultaty. Przy czym założeniem jest, że od ucznia można żądać tylko tego, co jest możliwe. Ty zakładasz, że uczniowie są w stanie przeczytać samodzielnie książkę, tylko dlatego, że im ktoś każe. Jesteś optymistą :) Ja z kolei zakładam, że te czasy minęły. Moim zdaniem w gimnazjum uczniowie w dużej części nie są w stanie - naprawdę - nic samodzielnie przeczytać w domu. Zdaje się jestem w tej kwestii pesymistką :)

      Usuń
    6. Jakoś mi trudno uwierzyć w intelektualne skarlenie uczniów w ciągu jednego pokolenia. Jeśli się od kogoś nie wymaga, to oczywiście że nie ma czego oczekiwać. Skoro uczniowie są w stanie przeczytać pewnie z 700 stron "Zaćmienia" czy "Zmierzchu" to i 100 stron "Jądra ciemności" jakoś przetrwają. Tyle że jeszcze do tego potrzebują zachęty i inspiracji ze strony polonisty-pedagoga z prawdziwego zdarzenia.

      Usuń
    7. Może zatem kryterium doboru lektur powinna być - oprócz wartości literackiej - także objętość ;) Tak, żeby nie przekraczały 200 stron...

      Usuń
  4. Nie narzekaj- przynajmniej cieni i odblasków Greya nie musisz czytac. A tak swoja droga, to moglabys napisac niezle opracowanie do tego raportu, w oparciu o DDK w Twojej bibliotece.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Najbardziej się boję tych odblasków od kajdanek :))) A moje DDK przechodzi chyba chorobę dziecięcą. Bo dopiero zaczęliśmy. Jestem dobrej myśli. Inna sprawa, że panie, które zarzekają się, że nie czytają romansów, potem jako upranioną lekturę do dyskusji wskazują 'Dom nad rozlewiskiem'. Tu widzę pewną niespójność...

      Usuń
  5. Oj nie wiem Agnieszko czy się w tym DDK odnajdziesz...przejdziesz chyba jeszcze nie jeden trudny moment....

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Eee, nie. Moim zdaniem zapowiada się ciekawie. W końcu tu chodzi o dyskusję i odmienne zdania są pożądane.

      Usuń
    2. W takim razie czekam na następne tytuły....

      Usuń
    3. Już mam następne tytuły:
      Alice Munro 'Miłość dobrej kobiety' - opowiadania o niejednoznaczności uczuć, a potem 'Ości' Karpowicza. Autorzy, jak dla mnie, OK. Munro mi dotąd nie wchodziła, wręcz nudziała mnie. Zobaczymy teraz. 'Ości' odebrałam jako coś naprawdę ciekawego w literaturze polskiej. Jednak obawiam się, że w obu przypadkach dyskusja skupi się na kwestiach obyczajowych, czy to w przebiegu fabuły czy to w odniesieniu do autora. Mnie interesowałyby opinie o sensowności nagradzania tych autorów nagrodami literackimi. Dlaczego Nobel dla Munro? Dlaczego nominacja do NIKE 2014 dla Ości? I to bez spiskowych teorii, tylko bazując na ocenie ich sztuki pisarskiej i kontekstu literackiego.

      Usuń

Zastrzegam sobie prawo do moderowania komentarzy, gdy uznam to za stosowne.