sobota, 31 stycznia 2015

Szymon "Kazik" Ratajzer". Wspomnienia powstańca z warszawskiego getta"

Symcha Rotem / Szymon "Kazik" Ratajzer "Wspomnienia powstańca z warszawskiego getta"
Wstęp: Władysław Bartoszewski
Posłowie: Marek Edelman
Veda, Warszawa 2012














Ostatnio często czuję się dotknięta koniecznością poszukiwania sensu. Więcej sensu! - chciałabym niemal krzyczeć, oglądając wiadomości, słuchając radia, idąc alejkami centrum handlowego.



I wtedy przydaje się taka opowieść non fiction jak niniejsze wspomnienia Szymona Ratajzera "Kazika". Życiorys, który mnie stawia do pionu. Ten facet całe życie przeżył z sensem. Zachował się godnie w chwili próby. Podejmował właściwe, choć tragiczne decyzje. Nie odpuścił nawet na sekundę w czasach, kiedy popadnięcie w poczucie bezsensu było takie łatwe, takie łatwe...

Zaczęto mówić o tym chłopaku z Czerniakowa, powstańcu, bojowniku dopiero pod koniec XX wieku, kiedy to Anka Grupińka opublikowala Po kole. Rozmowy z żołnierzami Getta Warszawskiego. Przez kilkadziesiąt lat nikt w Polsce nie znał bohaterskiej postawy "Kazika" Ratajzera w czasie wojny.
Szymek Ratajzer

Ratajzer, Cukierman, Siewierski na Krakowskim Przedmieściu, maj 1943 - tuż po wyjściu kanałami z dogasającego getta.
Uśmiechać się trzeba, żeby żyć.

Ratajzer, chłopaczek kilkunastoletni, potem dwudziestolatek, korzystając z tego, że wyglądał i mówił jak Polak oraz powoływał się umiejętnie na przynależność do polskiego podziemia oraz robił wrażenie zdeterminowanego w tym swoim czarnym SS-mańskim płaszczu i glancowanych oficerkach, zdołał ocalić wielu swoich żydowskich braci.

Brał udział w akcjach zdobywania broni dla powstańców żydowskich, był łącznikiem "Antka" Cukiermana po aryjskiej stronie i, tak jak tamten, rozwoził po kryjówkach pieniądze na utrzymanie Żydów ukrywanych u Polaków. Pieniądze te dostarczali Żydzi amerykańscy poprzez struktury AK (Żegota). Ostatnio czytałam o tym w biografii Marcela Reicha-Ranickiego, który ocalał z żoną właśnie dzięki dostarczaniu pieniędzy przez łącznika "Antka" Cukiermana - może nawet był to "Kazik"? Bo w sumie w 1943 prowadziło tę niezwykle ryzykowną ze względu na szmalcowników działalność trzech- czterech chłopaków. Tylu ich ocalało z getta i miało "dobry wygląd".



Mam pierwsze wydanie z tą piekną okładką wykorzystującą pracę Leona Tarasewicza

Kiedy w 2002 roku przeczytałam po raz pierwszy Odczytanie listy Anki Grupińskiej, poczułam, że ta książka z biogramami to jest skarb. Od tamtej pory coraz częściej przekonuję się, że intensywność losów ludzich pokazywana w literaturze non fiction ma czasami głębię i wartość nie do doścignięcia przez fiction. Środki literackie nie są w stanie oddać niewyrażalnego.

Książka kultowa - najwyższa jakość sztuki wywiadu

Rónolegle czytałam też rozmowę z Edelmanem w  Ciągle po kole (2000) i najbardziej poruszyła mnie - już wtedy, teraz znowu - opowieść o wyjściu grupy Edelmana z kanałów na Prostej. Zorganizował to właśnie "Kazik".  (Obecnie upamiętnia to niewielki pomnik.)

Właz na Prostej, którym powstańcy z getta wyłazili "jak koty" na oczach komentujących to między sobą przechodniów

Wiele jest poruszających wprost bezgranicznie historii żydowskiego cierpienia w czasie okupacji niemieckiej, ale ja wciąż myślę o tamtej historii na Prostej. "Kazik" bierze na siebie odpowiedzialność za to, że zamknęli właz po pół godzinie i odjechali, chociaż być może był tam ktoś jeszcze na dole. Podobnie odpowiedzialnym czuje się Edelman, który wyszedł jako jeden z pierwszych. Sprzeciwiał się Kazikowi, gdy ten kazał ruszać, widząc poruszenie w budce żandarmów niemieckich na Żelaznej - ok.150 metrów od nich - ale poddał się. Podobnie Cywia Lubetkin, która po tym, jak szczęśliwie dotarli do zagajnika na skraju Puszczy Kampinoskiej koło Łomianek, chciała Kazika za tę decyzję zastrzelić. Na szczęście nie mieli chyba broni... Za to wysłali dwóch chłopaków z powrotem, po tych pozostawionych. Zostali oni niestety schwytani i zabici już na Placu Bankowym. Czyli było troje liderów w tej grupie 30 osób - ocaleńców z getta. Ale tylko "Kazik" na zewnątrz. Grupa siedziała kilka dni w kanałach, ufając, że "Kazik" ich wyciągnie i nikogo nie zostawi. "Kazik" w tym czasie natknął się na mur obojętności wobec losów tej garstki, która przeżyła powstanie w getcie. Nikt nie chciał im pomóc. Był maj 1943 roku. Żcyie w Warszawie toczyło się jak zawsze, choć w tym czasie Niemcy wysadzali bunkier Anielewicza na Miłej...


Ostatecznie "Kazik", za pieniądze, poprzez człowieka z GL wynajął od "króla szmalcowników" dwa samochody do przeprowadzek (przyjechał tylko jeden). Grupa Edelmana przyprowadzona kanałami z Franciszkańskiej pod ulicę Prostą spędziła tam przy włazie kilka dni bez jedzenia i picia. Prawdopodobnie część nie stała dostatecznie blisko włazu, może umarla z głodu i ran. Kazik, Cywia i Marek  - tacy młodzi wtedy - cierpieli jednak do końca życia z powodu wyrzutów sumienia, bo złamali obietnicę, że bez nich nie odjadą. Ale musieli odjechać i "Kazik" podjął tę decyzję.

Szymon Ratajzer po wojnie trochę oszalał... Chciał zabijać Niemców - wszystkich, jakichkolwiek. Na szczęście nie powiodły się jego plany. Wyjechał do Palestyny. I tam zaczął żyć. założył rodzinę. Przyjął nazwisko Symcha Rotem. Odniósł sukces zawodowy. Na zdjęciach śmieje się dużo. Podziwiam jego wolę życia, instynkt samozachowawczy. Jasność co do tego, co jest naprawdę ważne.




środa, 28 stycznia 2015

"Prawie siostry" - prawie literatura

Poddałam się okrutnemu eksperymentowi na samej sobie. Przeczytałam Prawie siostry Marii Ulatowskiej. Jak może się domyślacie - niedobrowolnie.

Niestety tę książkę wybrano na lekturę styczniową w DKK w mojej bibliotece. Jak tylko rzuciłam okiem na tę słodziutką, łagodnie jesienną okładkę i zobaczyłam to pochylone, "kobiece", pseudointymne liternictwo, wiedziałam, że będą kłopoty. Nie chciałam tego wziąć do ręki. Bezskutecznie. O czym tu można dyskutować? Szkoda życia! - myślałam wtedy.

Co do dyskusji, to zobaczę już w piątek. Co do straty czasu - to nastąpiła dziś po południu.

Co ja będę miała do powiedzenia?

Sprawdziły się moje obawy. Gorzka to satysfakcja. Pocieszam się, że poświęciłam na kontakt z książką Prawie siostry niespełna godzinę. Jest to jedna z tych pozycji, o których w tegorocznym raporcie o cztelnictwie napisano, że są bardzo lubiane, bo "łatwo się je czyta". Rzeczywiście Prawie siostry mogłyby uzyskać najwyższą liczbę punktow za dosłowność, przyziemność, prostotę, przewidywalność i banalne słownictwo.

Najkrócej mówiąc: moim zdaniem jest to amatorska opowiastka napisana w ramach emeryckiego hobby. Jedynym plusem tej lektury jest to, że mogłoby być gorzej. Mogłaby to być równie grafomańska opowieść, ale przepełniona przemocą i wulgarnością. A jest wręcz przeciwnie. Jest to urocza, słodka, pełna zadumy opowieść, jaką snują, gdy są w dobrym nastroju:
a/ staruszki na ławce przed blokiem
b/ kobiety w poczekalni do lekarza pediatry
c/ pracownice urzędu lub dowolnego biurowca zgromadzone na ploteczkach w firmowej kuchni.
Pod warunkiem, że nie ma ani jednego mężczyzny w ich gronie...

Inaczej mówiąc, Prawie siostry to oczywista do bólu i nieznośnie przewidywalna historyjka o koleżankach, znajomych, krewnych, miłościach tychże i ich zdradach, dzieciach, zwierzętach, przetykana banalnymi historyjkami z pracy.

Strony tej "powieści obyczajowej" są szczelnie wypełnione wyjaśnieniami, co i komu się wydarzyło. Łącznie z postscriptum, w którym Rysia (jak się podpisala w dedykacji dla znajomych z Bydgoszczy) Ulatowska przedstawia skrót dalszych losów bohaterów powieści, połączywszy ich w zgrabne pary małżeńskie. Zapewne obawia się, żeby się czytelniczkom imiona nie pomyliły. I żeby happy end stał się jeszcze bardziej happy.

Maria Ulatowska, ekonomistka i pisarka amatorka, ur. 1948

Takich zabiegów pseudoliterackich jest więcej. Np. poznajemy główne bohaterki nie w akcji, lecz za pomocą "biogramów", czy też charakterystyk pachnących, jako żywo, pracą domową z czasów gimnazjum. Jest w nich wszystko, łącznie ze wzrostem, kolorem włosów i miejscem zamieszkania. Brakuje tylko dokładnej wagi. No, naprawdę już lata całe nie miałam w ręku powieści, w której poznajemy bohaterów w postaci szkolnego wręcz opisu. Potem następuje akcja, z której dla ich osobowości nic, ale to nic nie wynika, i w wyniku której bohaterki nie zmieniają się ani na jotę. Po co więc cała ta historia?

Fabuła opiera się na sztampowym do bólu myśleniu o marzeniach kobiet. To stąd te miłości, dzieci i zmiany pracy. Najbardziej żenujący jest pomysł z rozpoznaniem swojego nieślubnego dziecka po zrośniętych palcach u stóp.

No, i język. Oczywiste oczywistości. Zdania dopowiedziane do końca i jeszcze bardziej, choć wydaje się, że bardziej już nie można. Zero miejsca na wyobraźnię. Jeśli ktoś wypowiada słowa przysięgi małżeńskiej, to jest ona dla pewności przytoczona expressis verbis. A potem - znowu na wszelki wypadek - autorka dodaje, że oblubieńcy wkładają sobie złoty krążek na palec. Sorry, ale ja mam wtedy ochotę włożyć sobie palec do gardła...

Maria Ulatowska wystartowała ze swoją karierą pisarską w 2011. Po ilości powstałych dotąd dzieł widać, że pisze szybko i z widoczną przyjemnością. Nie jest to pisarstwo wynikające z decyzji artystycznych. Sztuki pisarskiej tu nie uświadczysz. Nie sposób tu dostrzec niczego oprócz próby streszczenia przygód bohaterów umieszczonych dla pewności w dobrze znanych czytelniczkom realiach - najchętniej w kuchni albo przy stole w dużym pokoju. Obawiam się, że mamy tu do czynienia z "patologicznym przymusem pisania utworów literackich" zwanym także grafomanią. Rzecz okazała się jednak mieć wyraźny sens biznesowy, skoro wytwór ten trafił nawet do bibliotek wiejskich i to jakże szumnie, bo pojawił się na liście lektur DKK.

I to jest szok.
________________
DKK





poniedziałek, 26 stycznia 2015

Ota Pavel "Śmierć pięknych saren"


Ota Pavel Śmierć pięknych saren
Przeł. A. Czcibor-Piotrowski i J. Waczków
MUZA S.A., Warszawa 1998 , wyd. IV
wyd. oryg. 1971
seria Biblioteka Bestsellerów

Dziesiątki razy chciałem odebrać sobie życie, gdy już nie mogłem wytrzymać, ale nigdy tego nie zrobiłem. Pewnie w podświadomości pragnąłem jeszcze jeden raz pocałować usta rzeki i łowić srebrne ryby. To właśnie jako rybak nauczyłem się cierpliwości, a wspomnienia pomagały mi żyć.

Ota Pavel

Czytam w raporcie o czytelnictwie, że w Polsce książka ma szansę być przeczytana  (podkreślmy, że szansa ta jest minimalna) wtedy tylko, gdy opowiada o bohaterach podobnych do nas i kiedy książka ma happy end. Aha, i ma być 'łatwa' w czytaniu. To pewnie dlatego bestsellerem jest erotyczna opowiastka, o której da się powiedzieć tylko, że jest to szybkozbywalny produkt literaturopodobny.

W takich czasach chyba tylko jakieś szaleństwo może sprawić, że ktoś sięgnie po opowiadania Oty Pavla. Sarny, ryby, rzeka, knedle, pies...

Niemniej co jakiś czas znajdują się tacy. To przeczytałam obejrzała ekranizację z 1987 roku, bo się chyba kocha w Hrabalu i czeskim języku :) Co z kolei sprowokowało mnie do sięgnięcia na półkę męża, tę ważną - przy wezgłowiu - gdzie od jakiegoś czasu stało wydanie kupione w antykwariacie.

Ota Pavel (Otto Popper) żył zaledwie 43 lata, zachorował psychicznie (miał urojenia mesjanistyczne, podobno była to psychoza z elementami schizofrenii) jako trzydziestokilkulatek. W ramach autoterapii pisał autobiograficzne opowiadania o dzieciństwie i młodzieńczych latach. Sam był raczej typem 'luzera', człowieka pozbawionego chęci zawojowania świata. Jednak jego idolem i głównym bohaterem opowieści był ukochany 'tatuńcio' - jego przeciwieństwo. Przed wolną utalentowany komiwojażer i sprzedawca produktów Elektroluksa, po wojnie i pobycie w obozie koncentracyjnym, zaskoczony przez realia realsocjalizmu w Czechosłowacji. Choć - jak dowiadujemy się starał się znowu dostosować - wstępnie był optymistycznie nastawiony do komunistycznych idei równości i braterstwa, jak to ocalały z H. Żyd.

Ota Pavel 1930-1973

Wygląda na to, że Ota Pavel chce za wszelką cenę utrzymać się na powierzchni życia. Pomaga mu w tym wędrówka pamięcią do szczęśliwych czasów, gdy jego głównym zajęciem było wędkowanie i siedzenie nad rzeką. Brzmi durnie? Ale i ja, gdy chcę szybko zredukować poziom stresu, przenoszę się myślą do letniego wałęsania się z patykiem po piaszczystej drodze na wsi u dziadka. Do chwil betroski. Tej samej techniki relaksacyjnej nauczyłam swoje dzieci. One też, to ciekawe, przywołują wtedy pejzaże z wakacji na wsi. Inne miejsca, inne zakamarki - zakola rzek, polany leśne, ale wciąż w tej samej mazowieckiej wiosce. Książka o karpiach i szczupakach. Książka o piaszczystej drodze.


Jak się domyślacie opowieści Pavla muszą zawierać pewną tajemnicę. Nie powiem Wam jaką. No, dobrze, zdradzę, że jest to tajemnica egzystencjalna. Dlatego właśnie opowiadania Pavla są wciąż wznawiane. W Polsce zrobił to ostatnio Czuły Barbarzyńca.

A poniżej powieści, które w latach 90. zostały wydane w serii Biblioteka Bestsellerów wydawnictwa MUZA.
Znajdź trzy różnice pomiędzy bestsellerami wtedy a teraz.



_________
 Z półki

sobota, 24 stycznia 2015

Czytelnictwo w Polsce AD 2014 albo "smutek tropików"


Opublikowano wyniki badań czytelnictwa w Polsce za ostatnie dwa lata. 
Cały raport Instytutu Książki 


Polacy czytają. Ale się nie zaciągają!
Liczba czytających regularnie (7+ książek rocznie) spadła z 22% w 2002 do 11% w 2014.

Polacy "nie lubią" czytać.
Nie czyta w ogóle 58% Polaków.

Czytanie "szkolne", czyli czytanie z przymusu, bez zrozumienia, bez sensu
Fakt, że co czwarty uczeń i student nie zmierzył się w ciągu roku poprzedzającego badanie z żadną lekturą w całości, świadczy o sile tzw. czytania szkolnego. Zjawisko to polega na czytaniu z obowiązku: tego, czego się wymaga, i w takiej objętości, by z tego obowiązku się wywiązać. Po zakończeniu edukacji czytelnicy szkolni przestają sięgać po książki.
[...]
W stosunku do 2012 roku, w roku 2014 zmieniła się struktura osób, które znalazły się w grupie nieczytających. O ponad 11 punktów procentowych wzrósł odsetek tych, którzy twierdzą, że książki czytali tylko w trakcie nauki w szkole lub na studiach, proporcjonalnie zmalała też grupa respondentów deklarujących, że lekturę książek zarzuciły dopiero ostatnimi czasy. O ile więc czytanie książek jest wpisane w proces kształcenia (choć w dalszym ciągu ponad 14% twierdzi, że było w stanie ukończyć szkołę bez czytania książek), to po jego zakończeniu lektura książek staje się aktywnością specyficzną dla pewnych grup i kategorii społecznych. Jak widać, bez domowej socjalizacji czytelniczej w dzieciństwie oraz, później, mobilizującego do czytania wpływu rodziny, kręgów przyjacielskich i zawodowych, szkoła nie jest w stanie samodzielnie wykształcić trwałych nawyków czytelniczych.

"Cała Polska czyta dzieciom" i co z tego?
Jednak samo czytanie dzieciom [w domu] nie wystarczy. Dwóm trzecim respondentów czytano w dzieciństwie, a pomimo tego obecnie prawie połowa z nich nie czyta książek.

Co piąty z nas nie czyta i pewnie nie jest w stanie tego zrobić.
Jedna piąta Polaków powyżej 15. roku życia znajduje się poza kulturą pisma: nie tylko nie czytają oni regularnie dłuższych tekstów, ale także nie sięgają do książek ani gazet choćby raz do roku.

Książka nagrodzona NIKE? A co to jest?
Autorzy cenieni najwyżej przez krytykę, czytywani są przez nielicznych. Książki laureatów polskich bądź międzynarodowych nagród literackich z ostatnich dwóch dekad stanowią w wyborach czytelników rzadkość – ich łączna popularność w 2014 roku była mniejsza niż poczytność Henryka Sienkiewicza. Obieg książki uznanej przez krytykę jest zbyt wąski, by uchwycić go w ogólnopolskim badaniu sondażowym.

Wąskie horyzonty
Życie towarzyskie statystycznego Polaka nie toczy się wśród książek. Rozmowy o ostatnich lekturach, wymienianie książkowych podarunków, poszukiwanie informacji o książkach w prasie lub internecie to zjawiska mało rozpowszechnione, co bynajmniej nie prowadzi do wniosku, że dla kultury książki nie mają one żadnego znaczenia. Aby jednak ta kultura była żywa, literatura musi chociaż od czasu do czasu stawać się częścią zbiorowego doświadczenia – tematem rozmów towarzyskich, przedmiotem rekomendacji, a sama książka – darem.

Książka w prezencie od analfabety? 
Osoby, które nie przeczytały w ciągu ostatniego roku żadnej książki, stanowią 11% grupy obdarowanych i aż 35% - darczyńców.

Liczą się opinie amatorów.
Opinie zawodowych recenzentów: krytyków i dziennikarzy, liczą się tylko dla mniej niż co trzydziestego respondenta

Grunt to rodzinka
Regularni czytelnicy książek w rodzinie mają przeważnie regularnych czytelników, zaś osoby nieczytające – w 84% dzielą ten nawyk ze swoimi najbliższymi. Czytamy bądź nie czytamy zazwyczaj całą rodziną.

Czytanie niedługo będzie zajęciem niszowym. 
Instytucje edukacyjne nie tworzą trwałych podstaw tego, co moglibyśmy określić mianem czytelniczego superego. Bez przeciwdziałania instytucji państwa, w tym zwłaszcza szkół różnego szczebla, czytanie książek stanie się praktyką w podobnym sensie stanową (elitarną?) jak picie starego wina czy jazda konna.

niedziela, 18 stycznia 2015

Michael Crummey "Dostatek"

Michael Crummey Dostatek
(oryg. Galory)
Przeł. Michał Alenowicz
Wydawnictwo Wiatr od morza Michał Alenowicz, Gdańsk 2013

Saga rodzinna z Nowej Fundlandii. Często wskazywana jako warta przeczytana przez polskich czytelników w 2013. Mąż kupił  kiedyś, a teraz mi przyniósł na wieść, że czytam Teatr ryb Gimlette’a.

To nie jest jedyne powiązanie z książką Gimlette’a. Michael Crummey, niemal równolatek Gimlette’a, ale w odróżnieniu do niego rodowity Nowofundlandczyk, napisał ją jak sam pisze, w oparciu o dziesiątki lokalnych opowieści, dzienniki i wspomnienia, opracowania akademickie i strony internetowe, dokumenty archiwalne i zbiory piosenek, opowieści i podania ludowe… oraz Teatr ryb, co uczciwie Crummey przyznaje na końcu książki.

Widocznie wykonali z Gimlettem tę samą robotę, albo po prostu zamknięta na świat kultura nowofundlandzka jest bardzo jednorodna, bo książka Crummeya jest niemalże zbeletryzowaną wersją Teatru ryb. Nie jest to specjalny zarzut, bo jest to bardzo dobra powieść, wciągająca i szlachetna w wyrazie.

Michael Crummey ur. 1965

Gdybym była utalentowanym pisarsko Nowofudlandczykiem, żeby nie powiedzieć pierwszym w życiu utalentowanym pisarsko Nowofudlandczykiem, sięgnęłabym po ten sam motyw: dwóch wiosek – katolickiej i protestanckiej – położonych po dwóch stronach tej samej zatoki morskiej i zwartych ze sobą w niekończącym się sporze. Pozwala to przedstawić mikroświat tej zimnej krainy, której mieszkańcy toczą niekończącą się, nierówną walkę z nieprzyjazną naturą. Morze, ryby, głód, choroby, śmierć noworodków, uszkodzenia ciała dorosłych, prymitywizm życia, analfabetyzm i tak aż po I wojnę światową.

Nowa Fundlandia normalnieje ostatnimi czasy.

Powieść - od zawsze – karmi się opowieściami o miłości. I tu mamy takie, bardzo ładnie 
poprowadzone, stosownie do okoliczności, często jak z Romeo i Julii.

Początek XXI wieku to z kolei wymóg wprowadzenia na karty powieści postaci silnych kobiet. I tu mamy takie, bardzo ładnie poprowadzone – o niebo ładniej i wiarygodniej niż w innych, czytanych przez mnie ostatnio sagach, np. u Cabre w Wyznaję, czy u Rushdiego w Ostatnim tchnieniu Maura.
Z pewnością byłabym zachwycona, gdyby nie to, że wcześniej przeczytałam Teatr ryb, który ma tę samą zawartość treściową, a pozbawiony jest owej „literackości”, której oczekuje się i którą musi dawać czytelnikowi powieściowy gatunek. Oczywiście składam Crummeyowi wyrazy uznania za pomysł z albinosem trafiającym na wyspę w cudowny sposób i jak zostało to wykorzystane jako klamra dla zamknięcia powieści. Ten motyw albinosa, odszczepieńca, odmieńca, niemego i nieczytelnego dla obcych symbolizuje świetnie tamtą krainę. Brawo autor!

Przy okazji poznałam ciekawe maleńkie wydawnictwo Wiatr od morza. Mam nadzieję, że Michał Alenowicz przetłumaczy też powieść Crummeya o krwawej historii indiańskiej piękności z plemienia Beothuk - porwanej do Europy. Jest to kolejna z kluczowych założycielskich opowieści z Nowej Fundlandii i Labradoru. 


Proszę tylko nie umieszczać na okładce historii, których akcja toczy się w latach 1700-1921, zdjęć plastikowych łodzi. Na litość boską! Wystarczy już chyba ten paradoksalny tytuł, żeby zmylić (zainteresować?) czytelnika.
_____________________
Z półki


piątek, 16 stycznia 2015

Historia ciała. Różne spojrzenia. Wiek XX

Historia ciała
T. 3 Różne spojrzenia. Wiek XX
Red. Jean-Jacques Courtine
 Przeł. Krystyna Belaid i Tomasz Stróżyński
Wyd. słowo / obraz terytoria, Gdańsk 2014
Wyd. oryg. 2006

Dzięki mojej córce, która robi mi tę ogromną przyjemność, że ze mną rozmawia o tym, co ją aktualnie interesuje, wciągnęłam się w temat jej pracy semestralnej nt „zapachu kobiety” i przemian w percepcji tego zjawiska. Jest to fascynujący temat. Przy tej okazji skusiłam się na niniejszą lekturę. 

Dogłębniej przeczytałam zaledwie dwa spośród trzynastu esejów (Ciało zwyczajne Pascala Ory i Ekrany. Ciało w kinie Antoine’a de Baecque), ale myślenia mam na długo.

Oczywiście część esejów dotknięta jest chorobą o nazwie "piszę, używając branżowego żargonu, bo chodzi mi o hermetyczny przekaz". Ale i tak czyta się je dużo łatwiej niż np. sylabus jakichkolwiek zajęć na kulturoznawstwie AD 2015...

Jest tu mowa o postrzeganiu ciała i poszczególnych jego atrybutów (jak zapach na przykład) w czasach, kiedy dużo się wokół niego działo. A trzeba pamiętać, że z punktu widzenia kobiecego ciała – niemal wszystko działo się w wieku XX. Przedtem ciało to było niewidzialne, służyło kobiecie do wypełniania roli służebnej mężczyźnie (łącznie z rodzeniem dzieci) lub bycia ozdobą (piękną, uznioślającą zdobyczą). Wraz z nowymi ideologiami, ruch sufrażystek przyniósł ok. 1915 pierwsze oznaki emancypacji kobiet. Jak się to ma do „zapachu kobiety”? 

Po pierwsze zapach zaczyna być w ogóle tematem! Dotąd traktowano go jako element bez wielkiego znaczenia. Po prostu w niewielkim stopniu rozumiano jego pochodzenie (nieznane były aromamolekuły zapachowe), oraz w równie niewielkim stopniu potrafiono na niego wpływać, np. poprzez kąpiel :))) Trochę lepiej było z tłumieniem zapachu poprzez użycie pachnideł..

Wraz z rozwojem myśli emancypacyjnej zmienia się (bezwiednie) myślenie o zapachu kobiety. Staje się to na początku XX wieku. Kobieta walcząca o swoje uniezależnienie od mężczyzny ścina włosy. Czyni to w 1917 r. fryzjer Antoine pod wpływem szalonej Coco Chanel. Włosy ( raczej ich białka i tłuszcz na nich) są jak wiadomo nośnikiem zapachu. Wcześniej kobiety uwalniły się z gorsetów. Zaczynają nosić lżejsze, mniej wchłaniające pot odzienie, które można łatwiej i częściej prać. Ciało staje się coraz bardziej odsłonięte, a jego zapach bardziej możliwy do korygowania czy upiększenia przez kąpiel i namaszczanie olejkami czy też właśnie odkrytymi destylatami alkoholowymi – czyli perfumami. 

Marylin, jak wiadomo, na noc wkładała tylko Chanel no 5. Popatrzcie jednak na wabik w postaci odsłoniętej pachy, co za atawizm... 

Wiek XX to wiek zarówno emancypacji społecznej, kulturowej, jak i wyzwolenia kobiet z naturalnego zapachu (zapachu samicy homo sapiens). Zapach ciała kobiety zaczyna być przedmiotem zainteresowania kultury. Tak jak inne atrybuty ciała zapach zaczyna być przedmiotem najpierw oceny, a następnie modyfikacji w zgodzie z wzorcem, a w końcu, tak jak inne atrybuty ciała,  staje się polem do kulturowej manipulacji i częstokroć represji. W XX wieku naturalny zapach kobiety staje się stopniowo tabu.

3. tom Historii ciała poświęcony jest m.in. właśnie tym i innym manipulacjom kulturowym na ciele. 

Anja Rubik - ikona androgynicznej, infantylnej, aseksualnej (?) seksualności naszych czasów
Czytając te eseje zastanawiałam się, jak to się stało, że dorobiliśmy się wzorca kobiety:

- zseksualizowanej, podniecającej bez przerwy jak we wszechobecnej pornografii, a jednocześnie androgynicznej, czyli bezpłciowej, pozbawionej drugorzędnych cech płciowych, takich jak szerokie biodra, biust czy owłosienie łonowe (które przecież ewolucyjnie przenoszą sygnały seksualne – temu służy choćby zapach zatrzymywany przez włosy);
- silnej, zdrowej i usportowionej a jednocześnie poddanej higienizacji, dezodoryzacji, eterycznej, wiotkiej jak elf czy inna Anja Rubik;
- pewnej siebie i swojej kobiecości, po prostu idealnej a jednocześnie pustej niczym wzrok modelki na wybiegu
- kobiety wyzwolonej, niezależnej i sięgającej po to, co chce (jak dotąd mężczyzni) a jednocześnie będącej towarem sprzedawanym na billboardach.

Dziwne. Trochę jakby świat żądał od nas niemożliwego, a my, stojąc nad przepaścią, z radością robiłybyśmy krok naprzód.

PS. Przypomninam, że moje wspomnienia po tej lekturze krążą wokół tematu, który mnie aktualnie zajmuje. Tymczasem tom zawiera dużo więcej tekstów i problemów, np.: trening ciała, eksterminacja ciała, deformacja, ciało wirtualne, itd.




środa, 14 stycznia 2015

John Gimlette "Teatr ryb. Podróże po Nowej Fundlandii i Labradorze"

John Gimlette Teatr ryb. Podróże po Nowej Fundlandii i Labradorze
Przeł. Hanna Pustuła-Lewicka
Seria: Orient Express
Wyd. Czarne, Wołowiec 2014

- Po co tam jedziesz?  - pytali - Tam   n i c  nie ma.


Zwykle po księgarni krążę niczym jastrząb: skupiona na poszukiwaniu zdobyczy… Tym razem niespodziewanie dostałam ataku śmiechu. Przywołałam gestem córkę z końca sali, żeby odczytać jej przedziwne zdanie z tyłu okładki: Czytelnik zaś wyrusza w brawurową podróż do nieznanej krainy dorsza.
- Brawura, podróż, kraina dorsza? Słyszałaś o czymś takim?
- Nie, ale słyszałam o „tajemniczym Don Pedro, szpiegu z krainy deszczowców”, może to coś w tym stylu? – odparła Zuza, wyczuwając, podobnie jak ja, coś nieodparcie napuszonego i przez to śmiesznego w tym zestawieniu słów.  – Podoba mi się. Musisz to przeczytać!

No, i przeczytałam! Jestem zachwycona.

Zaskoczenie, ironia, paradoksalne myślenie, inteligentny dowcip na każdej stronie - to atuty tego reportażu.  Nie zapomnę tej lektury także dlatego, że zdołała mnie zaskoczyć niezliczoną ilość razy. To była prawdziwa przygoda!

Miejsce, do którego zabiera mnie autor kojarzyło mi się dotąd tylko z psami. Trochę głupia sprawa. Labradory i nowofunlandy – aportujące psy ‘dowodne’. Sama mam labradora. Każda kałuża, dowolny ciek wodny jest jego. Ale, że Nowa Fundlandia pisze się przez -d- w środku – tego już nie wiedziałam…  Podobnie jak tego, że przez stulecia była zamorską kolonią Wielkiej Brytanii, a akces do Kanady złożyła zaledwie po II wojnie światowej. Nawet mi się to o uszy nie obiło... Przejście tak dużego terytorium z kraju do kraju… dobrowolne i bezkrwawe? Dziwne. 
Dopływam  na miejsce z autorem i co się okazuje? Że stolica tej zlodowaciałej krainy, odciętej od świata dziesiątkami tysięcy dryfujących gór lodowych leży na tej samej szerokości geograficznej co zielony Paryż. Co jest? No, jest lodowaty Prąd Labradorski. I zaczęło się…


Autor, Anglik w wieku mojego męża (ale wyglądający na znacznie starszego, co stwierdzam z niczym nieuzasadnioną satysfakcją :) jest w życiu prywatnym prawnikiem i pracuje jako adwokat osób poszkodowanych w wyniku błędów lekarskich. Kiedy sobie to uświadamiam, przeżywam kolejne zaskoczenie. Ten człowiek  zdołał mi zaimponować niesamowitą uważnością w stosunku do świata. To, że jest podróżnikiem, jest co prawda zakorzenione w jego rodzinie. Jego pradziad uczestniczył jako lekarz w wielomiesięcznej ekspedycji  na Nową Fundlandię i Labrador w 1893 roku. Był wysłannikiem tego słynnego nawiedzonego chirurga, o którym akurat teraz robi się seriale, bo zrewolucjonizował operacje wprowadzając na salę kwas karbolowy.  Pradziadek Johna Gimletta zostawił rodzinie zdjęcia z wyprawy. Przeczytajcie, jak uważnie mały John „czytał” te zdjęcia:

Zdjęcia przywiezione przez Curwena z tamtej podróży fascynowały mnie od wczesnego dzieciństwa.  […] Nie wiem, ile razy odbywałem tę podróż , w deszczowe popołudnia w czasie przerw semestralnych i słotnych weekendów. Za każdym razem dostrzegałem nowe szczegóły: bose stopy urwisów  w porcie Saint John’s; zegar na domu zbudowanym z kostek darni; ręce wytatuowane kopciem i łuskami śledzi; twarze Eskimaux, ciemne i i błyszczące jak kasztany; elegancką kamizelkę mężczyzny, który zabił swoje żony; buty z foczej skóry na nogach członków orkiestry dętej.

"Bose stopy", "kamizelka", "buty z foczej skóry..." John Gimlette okazuje się mieć to coś, co mają tylko niektórzy. On też: sam niepozorny i niewygadany, jest jak czuła antena odbiorcza. Trafia do niego to, co musi zostać wypowiedziane. Odbiera niezwykle uważnie fale innych ludzi. Tacy jak on, wsiadając do przedziału w pociągu, mogą za chwilę spodziewać się opowieści ze strony sąsiada.  W przedziale pociągu, gdzie są także inni, niezainteresowani, obojętni ludzie. A co dopiero na Nowej Fundlandii, gdzie nadal większość osad nie ma innego połączenia ze światem jak łodzią i wita gości może raz na rok!

M. in. z tego powodu mieszkańcy tamtych okolic są niezwykle ‘teatralni’ swoich reakcjach.  Czyli przesadni, ekspresyjni, głośni, radykalni, obcesowi, itd., itp.To tłumaczy słowo ‘teatr’ w tytule. A ‘dorsz’? Ooo, dorsz to jest jeszcze poważniejsza rzecz, najpoważniejsza na świecie. Do niedawna dorsz nadpływał tam milionami ton razem z Prądem Labradorskim. Teraz nie ma go – został wytrzebiony. Powiem Wam tylko, nie próbujcie robić sobie żartów z ‘ryby’ (synonim słowa ‘dorsz’), jak będziecie w tamtej okolicy. To naprawdę jest ‘kraina dorsza’, nawet, jeśli już go nie ma, a może nawet tym bardziej, że już go nie ma…


Dziwna to jest kraina. Budzi ambiwalentne odczucia. I pomyśleć, że nie zdawałam sobie sprawy, że to tam toczy się akcja Kronik portowych mojej drogiej Annie Proulx. Aktorzy i filmowcy kręcący adaptację ‘Kronik portowych’ w 2001 roku […] spędzili tu osiem tygodni najbardziej śnieżnej zimy od stu dwudziestu lat…

- Nie zadzierali nosa. Bardzo im się podobało w Trinity. Judi Dench nauczyła się piec ciasta, a troje innych kupiło sobie tu domy.

Nie wszystkie relacje filmowców były równie entuzjastyczne. Już na samym początku odkryli, że będą się musieli obyć bez cappuccino, ale w prawdziwą panikę wpędził ich dopiero bezkres pustkowia, oddzielający ich od najbliższego sklepu z sałatą. Nawet dla aktora z Walii był to zimny prysznic.

- Nie miałem pojęcia – powiedział Rhys Ifans – że Bóg stworzył tyle niczego.

Po przeczytaniu reportażu, wszystkich 568 stron (razem z opisem zdjęć), bez opuszczenia jednego zdania, powiem tak – ta kraina jest tak irracjonalna, że aż baśniowa.

Co mówi autor, kończąc swoją podróż?

Autor w opuszczonej osadzie.

Po spacerach z Johnem często wspinałem się po zboczach fiordu na samą górę, tam gdzie tajga przechodziła w tundrę. […] Była w tym jakaś brutalna piękność – a może piękna brutalność? Przyszło mi do głowy, zresztą nie po raz pierwszy, że coś jest nie w porządku z moimi reakcjami. Przebywałem w jednym z najbardziej przygnębiających miast, jakie można sobie wyobrazić, ale nie odczuwałem przygnębienia, a jedynie ciekawość. Jakby moja podróż zmieniła się w literaturę. Nie potrafiłem już chłonąć faktów inaczej niż w poczuciu oderwania – jakby naprawdę wcale mnie tam nie było. Jak mogłem być tak niewrażliwy. Przerażały mnie moje reakcje, a jednocześnie rozpierała mnie radość. Może odpowiadał za to mój własny, wypaczony charakter, a może tak kończy się każda podróż. Niewykluczone, że podróżnik jest tylko podglądaczem, poszukującym cierpienia i lęku, których zawsze doświadcza ktoś inny. […] Właśnie w jednej z takich chwil niezdecydowania spotkałem niedźwiedzia.

Gdybym nie zdawała sobie sprawy, że uznacie, że oszalałam, miałabym chęć zacytować Wam z połowę książki. Tak mi się podoba sarkazm jej autora. I jego totalny brak politycznej poprawności. Choć bez wątpliwości jest przychylny mieszkańcom, pomimo tego, że w większości są szokująco prymitywnymi ludźmi. Wykazuje mnóstwo dobrej woli i zrozumienia dla ich wad, co pozwala mu się tam świetnie odnaleźć, dogadać się z nimi i zdać nam szczegółową relację. Jednak niektóre doświadczenia przekraczają nawet jego wytrzymałość. Zaskakujące jest to, które. Np. to poniżej:

Wbrew radom przyjaciół wsiadłem do autobusu jadącego na półwysep Bonavista. Podróżowanie autobusem uważali za coś potwornie prymitywnego, jakby nieposiadanie swojego samochodu było obrazą dla ewolucji. Wyobrażam sobie, że wielu Nowofundlandczyków myśli podobnie, lękając się powrotu do przeszłości, przemoczonych nóg i mozolnego marszu.

- Będziesz jechał w towarzystwie gówniarzy i rozmaitych lebieg życiowych. – uprzedził mnie jeden ze znajomych.

 Część moich towarzyszy podróży zapewne można było nazwać gówniarzami, a większość niewątpliwie nie odniosła życiowego sukcesu. Prawie wszyscy byli otłuszczeni biedą, często przystrojoną w nierealne blondy i pomarańcze albo purpurowe pasemka. Patrząc na rządek zagłówków przede mną, miałem wrażenie, że udaję się na wycieczkę z Muppetami, ale w otaczających mnie dźwiękach nie było nic muppeciego – wyłącznie siorbanie słodkich napojów i przeżuwanie naczosów z sosem serowym ze słoika.

Czy można wyciągnąć jakiś sens z tego typu ‘brawurowych przygód w krainie dorsza’? Pewnie mi nie uwierzycie, ale tak, i to jeszcze jak.
_____________________
 Zpółki

sobota, 10 stycznia 2015

Jaume Cabre "Wyznaję" - czas zdjąć z mojej półki

Jaume Cabre Wyznaję
przeł. z katalońskiego Anna Sawicka
Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2013
wyd. oryg. 2011

Całkiem dobra powieść obyczajowa, w swym charakterze bardzo mieszczańska, tradycyjna – żaden przełom.

Powieść bardzo iberyjska, bardzo osadzona w hierarchicznej, patriarchalnej kulturze Półwyspu. Jakbym znów widziała te wyglancowane przez służące podłogi, meble, wypolerowane srebra i siedzących sztywno: pana domu w jednym pokoju, panią domu w drugim, a dzieci w bawialnym. W XX wieku. Miałam okazję to poobserwować, kiedy pracowałam na studiach jako opiekunka do dzieci u radcy ambasady hiszpańskiej. W domu nigdy nie było nic do jedzenia, bo rodzice mieli niemal codziennie jakiś raut lub przyjęcie, a dzieci, no cóż, jadły w szkole (amerykańskiej)... Dzieci w ogóle nie rozmawiały z ojcem, nie ośmieliłyby się mu przeszkadzać. Na wakacjach u babci w Alicante musiałam organizować dzieciom cały dzień (na szczęście na prywatnej plaży :), bo rodzice nie spędzali z nimi nawet 5 minut dziennie. Posiłki jedliśmy w jadalni dla dzieci. Dorośli, stara mieszczańska, liczna rodzina, jadali w ciemnej jadalni pełnej bibelotów obsługiwani przez dwie służące. Pani domu siwowłosa sucha staruszka oraz jej siostry - wszystkie właśnie wróciły od fryzjera… I to głębokie przekonanie, że dzieci i ryby głosu nie mają. Historię o potopie i Noem dzieci usłyszały ode mnie. Nikt im nigdy niczego nie opowiadał. Zawsze przeszkadzały dorosłym i wiedziały o tym. Wyznaję opowiada właśnie o takiej typowej rodzinie hiszpańskiej, tu w wydaniu katalońskim. Są też – liczne i obszerne - wątki poboczne, jak np. tragedia ofiar Auschwitz, tragedia ofiar Inkwizycji na przełomie XIV i XV w., wątek skrzypiec – zresztą bardzo ciekawe i chyba dlatego dołączone przez autora. Przez cały czas miałam wrażenie, że są jednak zbędne, bo cała problematyka utworu kryje się w historii rodziny Ardèvol. Nie, nie zbędne - osobne - zasługujące na osobne opowieści. Jednak autor oświęcił dużo wysiłku, żeby wszystkie wątki połączyć w kunsztowną całość, nawet kosztem poczucia sensu, jak choćby w przypadku klonu, z którego za kilkaset lat powstaną skrzypce Adriana, wyrastającego ze zwłok mnicha zabitego na rozkaz Wielkiego Inkwizytora... Trochę to zalatuje Danem Brownem czy innym Reverte, czy Zafonem, u którego też wszystko się ze wszystkim łączy, a we wszystkim tkwi kolejna tajemnica, symbol i znak....


Temat główny to moim zdaniem władza, kontrola człowieka nad człowiekiem, czasami zinstytucjonalizowana i zabójcza, zawsze uszkadzająca.  Oraz drugi temat: poczucie winy i wstydu. Na okładce piszą, że powieść dotyczy istoty zła. No nie. Być może autor by sobie tego życzył, bo to bardzo nobilitująca tematyka, jakże filozoficzna… Dlatego zapewne bohater Cabrego marzy o napisaniu Historii zła, w ogóle dużo się o tym dyskutuje na kartach powieści. Powieść w żadnym razie nie dociera jednak do sedna tej idei. W ogóle te  wymuszone intelektualne wtręty psują realistyczny charakter zwyczajnej powieści obyczajowej, jaką jest Wyznaję.

Pragnienie władzy rzecz jasna rodzi zło. To prawda i to od początku świata. Jednak nie można powiedzieć, że u Cabrego mowa jest o przyczynach zła. Raczej o jego konsekwencjach. Za to dogłębnie zanalizowany jest problem władzy. Co prawda w dość lokalnym wymiarze, ale jednak. Władzy usankcjonowanej konwenansami społecznymi (mąż, żona, nauczyciel, dziecko), zależnościami ekonomicznymi (szef, podwładny, ach ta podwładna-kochanka), władzą religijną (Inkwizycja), władzą polityczną (junta frankistowska), itd.

Przy tym wszystkim powieść jest przyjemna w czytaniu. Szczególnie dla bibliofilów, a jeszcze bardziej dla filologów. Co za ulga mieć przed sobą wtręty, cytaty w różnych językach z zachowaniem języka oryginału. Robić przeskoki z języka do języka, z kultury do kultury, z epoki do epoki. Jedynym mankamentem tłumaczenia jest spolszczenie imion bohaterów głównych. Na tym czystym filologicznie tle imię Feliks, zamiast Fèlix czy Adrian zamiast Adrià  tuż obok charakterystycznego katalońskiego, dwuczłonowego nazwiska połączonego spójnikiem "i"... Nie podoba mi się, jakoś mnie razi.

Konstrukcja powieści wyciska co się da z wzorca introdukowanego w latach 70. przez Italo Calvino w Jeśli zimową nocą podróżny.  Czyli wiele powieści gatunkowych  w jednym tomie. Jedna przechodząca niepostrzeżenie w drugą. Nawiązanie do konceptu palimpsestu, dość udane (o wiele bardziej sensowne niż np. u Salmana Rushdiego w Ostatnim westchniemu Maura) . Od czasu do czasu komentarz narratora nawiązujący do treści lub formy utworu, czyli takie mrugnięcie okiem do co bardziej oczytanego czytelnika. Powieść ma podobno przypominać symfonię, ale mnie przypomina patchwork lub dywan z gałganków z nierówno rozłożonymi plamami barw. Główna osnowa, wiele wątków, niektóre się kumulują niespodziewanie w większe supły, czasami zapętlają lub mamy odwrócenie sytuacji – jeśli poprzednio Bernat upominał Adriana, teraz Adrian będzie upominał Bernata. Takie techniczne rozwiązania dają zmianę tempa i zwiększają dynamikę tekstu, umożliwiając przeczytanie takiej kolubryny jaką jest Wyznaję.  
Niewątpliwie w kwestiach literacko-technicznych autor doszedł do dużej biegłości. Ma też dużą swobodę pisania. Mam jednak poczucie, że tekst powinien być dużo krótszy, a jego intencje mniej nadęte. 


Ciekawie zarysowani bohaterowie, szczególnie mężczyźni. Wnikliwie opisano, jak ich ukształtowało dzieciństwo i wiek nastoletni.

Słabością powieści jest według mnie niezrozumiałe, nieuzasadnione psychologicznie przemiany miłych dzieciaków we wrednych dorosłych. Jak taki sympatyczny chłopak jak Feliks Arvedol, bibliofil, uroczy, zakochany młodzieniec mógłby porzucić bez słowa dziewczynę, która zaszła z nim w ciążę? Sorry, ale w jego wcześniejszym zachowaniu brak choćby śladu uzasadnienia dla takiego postępku. Zwrot akcji zbyt niespodziewany, w rezultacie mam poczucie kontaktu z  kłamstwem literackim.

Kolejny minus to postaci kobiet. Rozpięte pomiędzy wizją nieskalanej dziewicy a nieznośnie ograniczoną służącą. W rezultacie świat kobiet u Cabre zawiera za dużo – jak na moją wytrzymałość -  postaci kobiet, matek, córek, kochanek i służących naiwnych, o wąskich horyzontach i skoncentrowanych na świecie materialnym. Myślę, że Cabre chciał dobrze. Mając tak ogromne ambicje, jakie miał w stosunku do swojego opus magnum, zachowuje polityczną poprawność. Chciał, aby świat kobiet był równie reprezentatywny i bogaty jak świat mężczyzn. Poświęcił na uzupełnianie planów powieściowych (czytaj: pisanie powieści) 8 lat! Czuję, że chciałby oddać kobietom sprawiedliwość. Jednak jego ambiwalentne uczucia w stosunku do kobiet nie dają się ukryć. Postrzegam go jako mistrza opisywania,  ile to mężczyźni zawdzięczają służącym, nianiom, a potem kochankom, które jednakowoż po prostu istnieją po to, aby im służyć i się nimi opiekować. Dawać im to, czego chcą, kiedy tylko chcą. Naturą kobiet jest smarowanie chleba kremem czekoladowym i wciskanie do ręki chłopca. Hm, jakże się z tym utożsamiam… Żeby oddać sprawiedliwość swoim kobiecym bohaterkom, poddaje je próbom i pozwala im całkiem dobrze sobie radzić - „prawie jak mężczyźni” . Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że Cabre nie zdołał pokonać ograniczeń kultury zamożnego mieszczaństwa iberyjskiego i wbrew swej świadomej woli popada w protekcjonalny ton.




Krótko mówiąc, Wyznaję to w moim odbiorze skomplikowana, ale tylko w planie fabularnym, nie intelektualnym czy moralnym, historia o chłopcach i mężczyznach, którzy walczą o władzę, kontrolę, panowanie nad sobą i innymi. Wyrywają ją sobie na różne sposoby, demonstrują, rządzą otoczeniem. A wszystko to z kobietami w tle – bo bez nich jednak się nie da. Zresztą pominąć kobiety by się nie opłacało, bo to one głównie są czytelnikami takich książek jak Wyznaję :)

Klasę tej powieści obniża też fakt, że konsekwentne trzymanie się narracji pierwszoosobowej  bywa w razie potrzeby przerwane, żeby nagle oddać głos narratorowi wszechwiedzącemu, który nam wykłada intencje bohatera i pozwala nam, ni stąd ni zowąd czytać w myślach jego i innych. Odczuwam to jako obniżanie lotów, brak wiary w inteligencję czytelnika. Przez to nie czuję, żeby ta powieść stawiała mi jakieś wyzwanie, „poszerzała  pole walki”. Tak się robi w literaturze naznaczonej, zatrutej oglądaniem seriali telewizyjnych, czyli literaturze popularnej. Nawet jeśli dość ambitnej. Którą Wyznaję jest.
__________________
 Z półki



środa, 7 stycznia 2015

Zapach kamienia - "Pachnidło" Patrick Süskind

Patrick Süskind Pachnidło. Historia pewnego mordercy
z niem. przełożyła Małgorzata Łukasiewicz
Wyd. Świat Książki, Warszawa 2006
Wyd. oryg. 1985

Najpierw film. Pamiętam go nad wyraz dobrze... Największe wrażenie zrobiła na mnie gra aktorska młodego Bena Whishaw (I love this man! Podobno kręci teraz film o Freddim Mecury'm?!) w roli Jana Baptysty Grenouille'a. 

Najbardziej poruszające były dla mnie sceny w garbarni. Te śmierdzące doły. Niewolnicza praca. Oraz scena z okresu siedmioletniego samotnego pobytu Grenouille'a na szczycie góry. Wolność. Znalezienie swojego miejsca. Samoograniczenie. Ekstaza pustelnika. Nagłe zakończenie tej euforii. Drapanie własnego ciała w poszukiwaniu choć odrobiny tego, co czyni nas ludźmi - ludzkiego zapachu.


 W powieści z kolei największe wrażenie robi na mnie świat XVIII-wiecznego rzemiosla perfumiarskiego. Które niewiele zmieniło się do dziś w swej istocie (poza odkryciem chemicznych podstaw zapachu). Te cudowne nazwy ingrediencji. Rzetelne opisy destylacji, enflerażu na ciepło i zimno. Niuansów różniących esencje zaledwie dobre od świetnych. Widać, że autor rozumie, nomen omen czuje, świat zapachów. 


Poza tym niesamowita scena, kiedy Grenouille schodzi ze swojej samotni na górze - dziki, brudny, obłożony wrzodami - i zostaje umyty, podtuczony, podmalowany, ufryzowany i przede wszystkim ubrany zgodnie z kanonami epoki. Wystarczyło, żeby dołożył do tego charakterystyczny kwaśno-zatęchły zapaszek ludzki (własnej produkcji,) i nagle Jan Bartysta Grenouille, istota niechciana, nielubina, niepożądana przez nikogo na tej planecie, staje się nagle pełnoprawnym członkiem stada ludzkiego. Zapadła mi w pamięć ta smutna konstatacja odautorska: czyżby to było najważniejsze? Powierzchowność i maksymalne upodobnienie się do reszty ludzi? Skądinąd dziś badacze odpowiadają, że tak. To jest minimum, żeby zostać zaakceptowanym przez inne homo sapiens. Grenouille nie pachniał i w związku z tym jakby nie istniał.. Albinosi są w Afryce zabijani na talizmany i lecznicze mikstury. Nie do wyobrażenia jest młody konsultant z PwC bez garnituru i krawata na co dzień. Nasze babki też o tym wspominały: Kiedy wejdziesz między wrony, musisz krakać jak i one. 


Nie wychylaj się, bo znajdziesz wrogów, a przyjaciół stracisz. Uproszczenie, bez wątpliwości. Nieaktualne jednak tylko dla najwybitniejszych jednostek. Lub socjopatów.

Patrick Süskind, Niemiec zakochany we Francji. Imponuje mi odważnymi, niemal grafomańskimi w swoim nieprawdopodobieństwie fabułami, świetnie skrojonymi postaciami mężczyzn (jak Jan Baptysta, czy inny nieudacznik - Kontrabasista) i filmowym obrazowaniem wypełnionym szczelnie obrazami, sceneriami, kolorami, zapachami. Język jego jest trochę zbyt dopowiedziany, bez żadnych niedomówień, bez szczelin i niejasności. Po prostu zbyt pedantyczny.

Pachnidło przypomniałam sobie, ponieważ aktualnie córka poprosiła mnie, żebym jej szukała (na studia) cytatów związanych z motywem zapachu kobiety jako wyznacznika jej atrakcyjności fizycznej.


Zapach spływał niczym wstęga w dół Rue de Seine, ten właśnie zapach, aczkolwiek wciąż bardzo słabiutki i bardzo subtelny. Grenouille czuł, jak mu bije serce, i wiedział, ze bije tak nie wskutek pospiesznego marszu, ale z bezradnego podniecenia, jakie ten zapach w nim wywoływał. Próbował przypomnieć sobie coś, co dałoby się z nim porównać, ale zaraz odrzucił wszelkie porównania. Zapach miał w sobie świeżość, ale nie była to świeżość limet czy pomarańczy, ani świeżość mirry, ani liści cynamonu, ani mięty ogrodowej, ani brzóz, kamfory, szpilek jodłowych, ani majowego deszczu, ani mroźnego wiatru, ani źródlanej wody… i zarazem miał w sobie ciepło, ale nie tak jak bergamotka, cyprys czy piżmo, i nie jak jaśmin czy narcyz, nie jak drzewo różane i nie jak irys… Ten zapach był mieszaniną jednego i drugiego, był ulotny i zarazem ciężki, nie, nie mieszaniną, był jednością, a do tego był nikły i słaby, acz z drugiej strony trwały i mocny, niczym strzęp mieniącego się, cieniutkiego jedwabiu… ale znowu nie przypominał wcale jedwabiu, tylko słodkie jak miód mleko, w którym rozpuszcza się biszkopt, czego przy najlepszej woli nie dawało się pogodzić: mleko i jedwab! Niepojęty był to zapach, nie do opisania, nie można go było w żaden sposób zakwalifikować, na dobrą sprawę  ie powinien w ogóle istnieć. A przecież istniał i był niezrównanie oczywisty. Grenouille szedł za tym zapachem i serce tłukło mu się lękliwie w piersi, czuł bowiem, że to nie on idzie za tym zapachem, ale, że ów zapach schwytał go i nieodparcie ciągnie ku sobie. […] Zapach bił od dziewczyny.

[…] Teraz czuł już, że to człowiek tak pachnie, czuł zapach potu, dobywający się z jej pach, zapach przetłuszczonych włosów, zalatujący rybą zapach płci, i wdychał te zapachy z najwyższym upodobaniem. Jej pot pachniał tak świeżo jak morska bryza, przetłuszczone włosy tak słodko jak oliwa tłoczona z orzechów, jej płeć jak bukiet lilii wodnych, skóra jak kwiat moreli…, a połączenie wszystkich tych składników dawało w sumie pachnidło tak bogate, tak wyważone, tak urzekające, że wszystko, co Grenouille zdążył do tej pory w tej dziedzinie poznać, wszytkie konstrukcje zapachowe, jakie dla zabawy stworzył w swej wyobraźni, nagle stały się wprost niedorzeczne. […] Ten zapach był wyższą zasadą […]. Był czystym pięknem.
_______________________
 Z półki

niedziela, 4 stycznia 2015

Janion. Prof. Misia

Janion. Transe - Traumy - Trangresje
t. 2 Prof. Misia
Z Marią Janion rozmawia Kazimiera Szczuka
Korekta: Anna Papiernik (niemal bezbłędna)
Seria z Różą
Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2014

Kiedy wczoraj wybraliśmy się na okołonoworoczny spacer po Krakowskim Przedmieściu, mąż, ja i córka, która nas odwiedziła, mieliśmy oczywiście w planach zobaczyć świątecznie ozdobione miasto, może wejść do Domu Spotkań z Historią. Skończyło się jednak na kawie i ciastku i buszowaniu po księgarniach przy Uniwersytecie. Mąż - cały szczęśliwy - znalazł w księgarni LIBER jeden jedyny egzemplarz książki Piotra Stankiewicza Sztuka życia według stoików, a chciał trzy, po jednym dla każdego z naszych dorosłych dzieci. Nasz domowy egzemplarz jest zbyt pomazany notatkami, żeby nadawał się do pożyczania.

Ja z kolei, już w witrynie dojrzałam drugi tom rozmów z prof. Janion. I to jest mój pierwszy zakup książkowy w 2015. Oby wszystkie pozostałe były równie sensowne!

Niniejszy tom, tom drugi, dotyczy lat siedemdziesiątych, aż po stan wojenny. Rozmowy Szczuki z Janion zostały przeprowadzone dopiero co, pochodzą jakby z wczoraj, z okresu już po wydaniu tomu pierwszego. To jest świetne, bo autorki odnoszą się do jego krytyki.


Za cóż to potępia się Szczukę i jej wywiad? Że nie pisze o Janion z odpowiednim namaszczeniem i czcią, że ‘dusi’ ją o powiedzenie choćby kilku zdań  o życiu pozaakademickim, prywatnym. O eksponowanie siebie - Kazimiery Szczuki - w całej swojej obcesowości, co przecież nie przystoi. Mowa jest przecież o ‘papieżycy’ polskiego literaturoznawstwa! Wszystkie te zarzuty panie świetnie ogrywają i rozbrajają, bawiąc się tematem specjalnych rosołków gotowanych przez Szczukę dla Janion, czy 'wścibstwem' Szczuki, jak w tym dialogu:

- A bale, reduty, romanse? Sama sobie przypominam z dzieciństwa, że życie towarzyskie opozycji i jej sympatyków kwitło.
- Coś tam kwitło, na pewno, ale ja nie bardzo miałam na to czas. Już te dowcipki Pani robiła w poprzednim tomie.

Trzymajmy się jednak faktów. Oto fakt: na koniec wywiadu wspomniana jest księga pamiątkowa na 80. lecie urodzin profesor. Wyrysowane jest tam drzewo jej osiągnięć dydaktycznych – 418 magistrantów i doktorantów w Warszawie i Gdańsku!

Było to możliwe dzięki świadomie wybranej postawie życiowej, tak opisanej:

Byłam jak ci pracownicy morza Wiktora Hugo. Wieczna praca. Nieskończona.


Znalazłam w tej książce dla siebie mnóstwo ciekawych wątków. Np. bibliofilstwo posunięte do granic manii. Profesor Maria Janion, czyli prof. Misia (nazwy nadane sobie wzajemnie),  prof. Henryk Markiewicz, czyli prof. Henio, Alina Witkowska, czyli Alina, oraz Maria Żmigrodzka, czyli Maryna byli zdaje się największymi odbiorcami literatury humanistycznej w Polsce. Jak wspomina sama profesor, kiedy wchodziła do księgarni PAN w Pałacu kultury i Nauki, tzw. ‘wzorcówki ‘ ( my mówiliśmy ‘wzorcowni’) słychać było pomruk wśród księgarzy: Wykładamy książki. Wiadomo było, że kupi te spod lady, najcenniejsze (kiedyś tak myślano o książkach). Zdjęcie mieszkania prof. Misi, nazywane ‘pieczarą gotycką’ nieodmiennie budzi szok niedowierzania. Jak mury mieszkania na Niemcewicza zdołały utrzymać te wszystkie papiery? Pani profesor sama zdaje sobie już sprawę, że to silne dziwactwo, sama zastanawia się, czemu do robiła i konstatuje w końcu:

[…] Na pewno fakt, że zgromadziłam tyle książek i papierów, jakoś pomaga mi trwać, rzeka czasu została w ten sposób… no, może nie zamulona, może pogłębiona czy jakoś zmeandrowana. Nie wiem. Jest mi łatwiej trwać wśród tych wszystkich tekstów i śmieci.

W ten właśnie mocno metaforyczny, ale jednocześnie odarty z patosu i sentymentalizmu sposób, opowiada Kazimierze Szczuce o swoich najlepszych latach, najbardziej płodnych latach pracy akademickiej, kiedy zrezygnowała z pisania tylko o swojej wąskiej specjalności, jaką byli „romantyczni poeci krajowi” - czy wszyscy oprócz Mickiewicza, Krasińskiego, Słowackiego i Norwida. Zaczęła pisać z większym rozmachem, ukuła kilka istotnych dla humanistyki polskiej pojęć: fantazmat i transgresja. Będąc wierną wyznawczynią myśli Marksa – czyli krytyki kapitalizmu i mieszczańskiej odsłony pozytywizmu -  czytała na nowo wielkie teksty romantyczne, poddając je rewizji (kolejne słowo ‘janionowskie’). Wielbiła nowoczesność Mickiewicza, drażnił ją narodowy patos Norwida.

Jeśli czegoś w życiu żałuję, to właśnie tego, że nigdy nie byłam słuchaczką seminariów prof. Janion. Dwa razy miałam okazję słyszeć jej referaty na konferencjach naukowych, miałam szczęście być uczennicą jej uczniów i współpracowników, studiując podyplomowo w Instytucie Badań Literackich, ale niestety nigdy nie przeżyłam horroru intelektualnego (kiedy się czegoś nie wie, nie przeczytało, albo nie pojmuje) i zarazem skrajnej przyjemności intelektualnej (kiedy jakaś myśl odkrywa nam nagle oczy), z jaką kojarzą mi się jej zajęcia w IBL.  Pamiętam, że kiedy chciałam wrócić na Uniwersytet, po tym, jak go porzuciłam dla biznesu 10 lat wcześniej, bardzo pragnęłam dostać się do środowiska PAN. Niestety było za późno. Miałam już 40 lat, byłam spoza środowiska akademickiego, bez promotora, sama wyważałam wszystkie drzwi… Pamiętam, jak na egzaminie wstępnym Agnieszka Graff była na tak, a prof. Stefan Amsterdamski na nie. I w ten oto sposób nie udało mi się dostać do Szkoły Nauk Społecznych na studia. Po dzień dzisiejszy brakuje mi tego sposobu myślenia, tych tematów. Sztuki (myślenia) dla sztuki (myślenia). Zajmowania się heurystyką (której zasady są tu świetnie opisane) i interpretacją.

O tym, co czysta humanistyka wnosi do życia społecznego mówi w tym wywiadzie prof. Janion wiele, zawsze bez egzaltacji. O sobie mówi, że zawsze interesowała ją problematyka zła i obroną innych, obcych, zbuntowanych, odszczepieńców, prześladowanych. W tej chwili kojarzy się przede wszystkim z wprowadzeniem na uniwersytety Gender Studies, choć w rzeczywistości zrobiła to nie ona, lecz jej uczennice i uczniowie. Miała bowiem bardzo inspirujące , otwierające działanie na innych. I. jak sama wprost mówi, nigdy nie znosiła epigonów i tych, którzy prawią banały.

Poza tym dowiemy się z tych wspomnień o tym, jak po tłumaczenie Ulissesa stało się w kilkudziesięciometrowej kolejce na Foksal, o technice zbierania nocnych okruchów życia przez jej przyjaciela Mirona Białoszewskiego, oraz o jej fascynacji kinem Wernera Herzoga – przeciekawe! - sztuką Diane Arbuse oraz także odniesienia do drobnomieszczańskiego oburzenia w wykonaniu dzisiejszych pseudopatriotów. Mamy kilka pozytywnych słow o Księgach Jakubowych Olgi Tokarczuk- o riserczu, do którego Tokarczuk naprawdę się przyłożyła, docierając aż do rodziny Mickiewicza.

Jest też zajawka następnego tomu wspomnień: w okolicach 1989 roku ta silna, silniejsza niż skała, Maria Janion zachorowała na depresję, proszę państwa.