niedziela, 2 listopada 2014

Salman Rushdie 'Ostatnie westchnienie Maura'

Salman Rushdie Ostatnie westchnienie Maura
Tłum. Wojsław Brydak
Dom Wydawniczy REBIS, Poznań 1997

Nieźle się zaczynająca, im dalej, tym coraz bardziej pokręcona, ‘przeciągnięta’, nadmiarowa proza. 

Sięgnęłam w końcu po powieść Rushdiego, zachęcona jego esejami. Tak jak pisał Rushdie, ideałem literackim są dla niego ci, którzy zdołają zawładnąć czytelnikiem, opanować jego wyobraźnię, tak, żeby czekał z utęsknieniem na kolejne słowa pisarza. Niestety ze mną to się nie udało.

Koncepcja powieści – ukazanie wielonarodowych korzeni współczesnych Indii – robi wrażenie. Nakreślenie panoramy historyczno-kulturowej zawsze robi wrażenie i zawsze jest super trudne. Rushdie zabiera się do tego nieźle. Wybiera rodzinę o szczególnie zagmatwanych korzeniach (zahaczających nawet o wygnanie muzułmanów i żydów z Hiszpanii) i przedstawia ich losy od czasów premodernistycznego XIX wieku aż po współczesność – książka kończy się w latach 90. XX wieku.
Najcenniejsze i najbardziej wciągające są portrety dominujących kobiet z rodu Gama-Zagoiby: Epifanii, Izabelli i Aurory – kobiet władczych i niezależnych. Portretowani mężczyźni są z kolei nieudacznikami, mordercami, oszustami, są słabi. Sposób portretowania, malowniczość i ekspresywność języka namacalnie oddającego nastroje, zapachy, kolory robi pewne wrażenie.

Romantyczne ostatnie tchnienie Maura w wykonaniu narratora powieści, ostatniego z klanu, któremu towarzyszymy w momencie, gdy jego życie dobiega końca, okaże się po prostu trudno schwytanym przez astmatyka haustem powietrza.

Muszę powiedzieć, że oprócz wątków portugalskich, takich choćby jak: przypomnienie udziału Portugalczyków w kolonizacji Indii, handlu pieprzem, pozostawionym zaczynie cywilizacyjnym, nazwiskach – zresztą paskudnie zniekształconych na modłę a to hiszpańską, a to angielską (powinno być Sousa, a nie Souza, Camões a nie Camoens, Bragança a nie Braganza, Douro a nie Duero) spodobało mi się niewiele. Zaledwie zmyślne wplatanie raz po raz motywu tytułowego „Ostatniego westchnienia Maura”, a to jako nazwy stacji benzynowej (Último Suspiro), a to jako nazwy obrazu, itd. Czyli do jakiegoś stopnia podobała mi się gra z autora z czytelnikiem. Poza tym dostrzegam z  zaciekawieniem pewne przekonanie autorskie, pewną intencję, którą już wcześniej przeczuwałam, czytając odautorskie wyjaśnienia do Szatańskich wersetów. Bardzo elegancki pan profesor Rushdie po prostu lubi być jako pisarz niegrzeczny, chętnie bywa sprośny, lubi trochę psotować. W usta jednego z protagonistów wkłada takie oto słowa: 

[…]mężczyźni nie tęsknią za normami życia społecznego, lecz za tym, co gwałtowne, co ponad miarę, co znosi granice i uprawnia do rozkiełznania  naszych szalonych, pierwotnych możliwości. Gorąco prosimy o zgodę, by otwarcie stać się naszymi ukrytymi ja.

U Rushdiego tylko kobiety tak czynią, mężczyźni są skrępowani, tłumią swoją agresję, aż do ostatecznego często samobójczego gwałtownego wybuchu.


Ostatnie westchnienie to powieść, do której więcej nie wrócę. Niepotrzebna mi do niczego. Blurb redakcji, który ma zachęcić do jej przeczytania, jest kwintesencją bezradności wobec tego typu literatury:

"Ostatnie westchnienie Maura" to pieśń miłosna dedykowana ginącemu światu i jego ostatnie radosne zawołanie.  

_____________________________
 Z półki

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zastrzegam sobie prawo do moderowania komentarzy, gdy uznam to za stosowne.