Salman Rushdie Ostatnie westchnienie Maura
Tłum. Wojsław Brydak
Dom Wydawniczy REBIS, Poznań 1997
Nieźle się zaczynająca, im dalej, tym coraz bardziej pokręcona, ‘przeciągnięta’, nadmiarowa
proza.
Sięgnęłam w końcu po powieść Rushdiego, zachęcona jego esejami. Tak jak
pisał Rushdie, ideałem literackim są dla niego ci, którzy zdołają zawładnąć
czytelnikiem, opanować jego wyobraźnię, tak, żeby czekał z utęsknieniem na
kolejne słowa pisarza. Niestety ze mną to się nie udało.
Koncepcja powieści – ukazanie wielonarodowych korzeni
współczesnych Indii – robi wrażenie. Nakreślenie panoramy historyczno-kulturowej
zawsze robi wrażenie i zawsze jest super trudne. Rushdie zabiera się do tego
nieźle. Wybiera rodzinę o szczególnie zagmatwanych korzeniach (zahaczających
nawet o wygnanie muzułmanów i żydów z Hiszpanii) i przedstawia ich losy od
czasów premodernistycznego XIX wieku aż po współczesność – książka kończy się w
latach 90. XX wieku.
Najcenniejsze i najbardziej wciągające są portrety
dominujących kobiet z rodu Gama-Zagoiby: Epifanii, Izabelli i Aurory – kobiet władczych i niezależnych.
Portretowani mężczyźni są z kolei nieudacznikami,
mordercami, oszustami, są słabi. Sposób portretowania, malowniczość i ekspresywność języka namacalnie oddającego nastroje, zapachy, kolory robi pewne wrażenie.
Romantyczne ostatnie tchnienie Maura w wykonaniu
narratora powieści, ostatniego z klanu, któremu towarzyszymy w momencie, gdy jego życie dobiega końca, okaże się po prostu trudno schwytanym przez astmatyka
haustem powietrza.
Muszę powiedzieć, że oprócz wątków portugalskich, takich choćby jak: przypomnienie udziału Portugalczyków w kolonizacji Indii, handlu pieprzem,
pozostawionym zaczynie cywilizacyjnym, nazwiskach – zresztą paskudnie zniekształconych
na modłę a to hiszpańską, a to angielską (powinno być Sousa, a nie Souza, Camões
a nie Camoens, Bragança a nie Braganza, Douro a nie Duero) spodobało mi się niewiele. Zaledwie zmyślne wplatanie raz po raz motywu tytułowego „Ostatniego westchnienia Maura”,
a to jako nazwy stacji benzynowej (Último Suspiro), a to jako nazwy obrazu, itd.
Czyli do jakiegoś stopnia podobała mi się gra z autora z czytelnikiem. Poza tym
dostrzegam z zaciekawieniem pewne przekonanie autorskie, pewną intencję, którą już wcześniej przeczuwałam,
czytając odautorskie wyjaśnienia do Szatańskich
wersetów. Bardzo elegancki pan profesor Rushdie po prostu lubi być jako pisarz niegrzeczny, chętnie bywa sprośny, lubi trochę
psotować. W usta jednego z protagonistów wkłada takie oto słowa:
[…]mężczyźni nie tęsknią
za normami życia społecznego, lecz za tym, co gwałtowne, co ponad miarę, co
znosi granice i uprawnia do rozkiełznania
naszych szalonych, pierwotnych możliwości. Gorąco prosimy o zgodę, by
otwarcie stać się naszymi ukrytymi ja.
U Rushdiego tylko kobiety tak czynią, mężczyźni są skrępowani, tłumią swoją agresję,
aż do ostatecznego często samobójczego gwałtownego wybuchu.
Ostatnie westchnienie to powieść, do której więcej nie wrócę. Niepotrzebna mi do niczego. Blurb
redakcji, który ma zachęcić do jej przeczytania, jest kwintesencją
bezradności wobec tego typu literatury:
"Ostatnie westchnienie
Maura" to pieśń miłosna dedykowana ginącemu światu i jego ostatnie radosne
zawołanie.
_____________________________
Z półki
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zastrzegam sobie prawo do moderowania komentarzy, gdy uznam to za stosowne.