Elias Canetti Auto da fe
Nowatorska powieść z 1935 roku. Wielki zawód czytelniczy w
2012 roku.
W zamierzeniu autorskim studium obłędu, pochód spotwornianych postaci. W efekcie wykoncypowana
narracja, sztuczne do bólu i przez to w ogóle niegroźne postaci oraz niezrozumiały sens tego wysiłku.
Niesamowity zawód, bo pierwsza scena świetna. Zarys
postaci bohatera bardzo obiecujący – obsesjonat książek, mól książkowy, posiadacz największego prywatnego księgozbioru w mieście.
Niestety,
pomimo wyrafinowanych pomysłów fabularnych, zindywidualizowanego języka postaci, wpływów freudowskich (Nie zemdlałem. Nie zemdlałem. - mówi bohater, ktorego własnie podnieśli z podłogi...), intensywnego wykorzystywania
kiełkującej w czasie powstawania powieści wiedzy o psychopatologii jednostki i
konformizmie wobec autorytetów oraz tłumów, całość jest niestrawna. Nawet
nawiązania narracyjne i postaci jak z Kafki nie pomagają (Canetti wprost przyznaje się do sięgania po ten wzorzec.)
Dopiero na koniec zaskoczenie. Do powieści dołączone jest postscriptum
odautorskie. Nareszcie czytanie nabiera sensu i staje się przyjemnością! To jest znany mi wspaniały Canetti - autorefleksyjny i jednoczesnie prostolinijny - jak Elias Canetti z autobiograficznego Ocalonego języka...
Jednak jego opus magnum nie nadaje się dzisiaj do czytania.
Canetti przyznaje się, że na przełomie lat 20 i 30-tych,
kiedy studiował jeszcze chemię na politechnice, opanowało go pragnienie
napisania powieści, która by oddała uczucia pomylenia, splątania, niebycia sobą
oraz rozpadu świata normalności, którego doświadczał, mieszkając wówczas zarówno
w Wiedniu, jak i Berlinie. Wspomina, że zapalnikiem była trauma, jaką przeżył
uczestnicząc w demonstracji, w której spłonął budynek ministerstwa sprawiedliwości
w Wiedniu. Zginęło wtedy kilkudziesięciu robotników, ale on zapamiętał tyko
człowieka w szoku, krzyczącego: „Spalą się akta! Akta spłoną!”
http://www.elias-canetti.de/ |
To wyjaśnia, skąd Canetti wziął ten panoptikon ludzki, szaleństwo, nieludzkie, pozbawione empatii reakcje, monstrualne pragnienie wykorzystania i upokorzenia człowieka przez człowieka, a nawet seksualne perwersje, które stanowią leitmotiv powieści. Rozumiem więc już jego intencje... Wykonanie mnie jednak nie zachwyca...
Rozumiem więc, skąd w powieści, która dopiero od czasów tłumaczenia angielskiego
nosi pociągający i wielce obiecujący tytuł
Auto da fe (z portugalskiego ”akt
wiary”, „oficjalne wyznanie wiary wymuszone przez inkwizycję”, a potocznie kojarzy się z płonącym stosem), pojawia się tak
wiele chorobliwych, prowokujących, budzących często uczucie sprzeciwu czy obrzydzenia motywów. Przedtem powieść miała nosić prosty tytuł Kant płonie, w
rzeczywistości rozpoczęła swój żywot jako Die
Blendung (wieloznaczne słowo oznaczające m.in. oślepiające światło, utkwiony
wzrok). Nosiła także tytuły robocze Mól książkowy i Pożar. Bo
te dwa ostatnie motywy zapoczątkowały powieść. Reszta rozwinęła się i "pisała" niespodziewanie dla samego autora…
Nie mogę się powstrzymać, żeby nie patrzeć teraz na tę powieść
jak na dzieło z okresu Sturm Und Drang autora. Jakby wziął się za rzecz nie dla
niego. Jakbym miała do czynienia z próbką, pokazem determinacji pisarskiej („stać
mnie”) i dobrą wprawką formalną. Wierzę, kiedy Canetti przyznaje się, że w
czasie rocznej pracy nad Auto da fe,
chciał wielokrotnie zakończyć pracę, rzucić wszystko i tylko siłą woli
dociągnął do sceny palenia książek w epilogu, z myślą o której zaczął w ogóle pisać...
Tylko moli książkowych i książek szkoda… Bo to naprawdę nie o nich mowa...
_________________________________
Przeczytane w ramach wyzwania Z literą w tle
Planuję przeczytać "Auto da fe" w najbliższym czasie - będzie to jednocześnie moje pierwsze spotkanie z Canettim - i ciekawa jestem, jakie będą moje wrażenia. Przyznam, że trochę mnie zmartwiłaś, bo sporo "bibliofilskiego" po tej książce oczekuję...
OdpowiedzUsuńPróżne nadzieje...
Usuń