poniedziałek, 6 stycznia 2014

"Węgier nie jest szczęśliwy." Tako rzecze Sandor Marai

Sandor Marai Sindbad powraca do domu

Marai jest mistrzem stylu. Sindbad jest kolejnym na to dowodem. Czytałam jak dotąd jego Żar, Księgę ziół, Pokój na Itace, Wyznania patrycjusza oraz fragmenty Dziennika. I uważam, że jego proza jest jedyna w swoim rodzaju, jednocześnie elegancka i powściągliwa oraz irytująco hipnotyzująca. 

Powieść Sindab powraca do domu ma ciekawą historię. Zamyślona została jako imitacja, pełne naśladownictwo, powieści uwielbianego przez Maraia pisarza Gyuli Krudy’ego. Czyli formalnie jest to pastisz. Tak jakby np. Pilch, chcąc oddać hołd starszemu o pokolenie Myśliwskiemu, napisał pełnoprawne dzieło w stylu Traktatu o łuskaniu fasoli. I żeby uczynić swój zamysł jeszcze bardziej wymyślnym i spójnym, bohaterem pastiszu uczynił Myśliwskiego właśnie, tyle że ukrytego pod pseudonimem Sindbad. Nie zdziwi Was zapewne, że w tej sytuacji akcję powieści Marai umieścił w dniu śmierci Krudy’ego –  12 maja 1933. W obliczu tej kunsztownej konstrukcji formalnej, treść schodzi na plan dalszy. Można ją streścić krótko: Belle epoque nigdy już nie wróci do Budapesztu, a „Węgier nie jest szczęśliwy”.

Gdybym była węgierofilką, byłby to dla mnie prawdziwe bezcenne źródło wiedzy o Budzie i Peszcie oraz jego mieszkańcach w okresie międzywojnia. Niestety o Wegrach i ich kulturze nie wiem praktycznie nic. Byłam w Budapeszcie zaledwie raz w życiu, w trudnych latach 80. Był to wyjazd niezapomniany, bo był to mój pierwszy wyjazd zagraniczny w życiu... Kraj ten wydał mi się wtedy mlekiem i miodem płynący. Samo metro i jego bezczelna bezawaryjność zrobiły na mnie kolosalne wrażenie. W drugiej kolejności pyszny sok brzoskwiniowy podawany - tak zwyczajnie do śniadania - w  kryształowych kieliszkach. W pięknych pięciopiętrowych kamienicach, stojących w pierzei, jak na prawdziwe miasto przystało, mieściły się wielkie - obramowane drewnem - witryny luksusowych (jak mi się wydawało) sklepów. Tak mógłby wyglądać sam Wiedeń... Od tamtej pory o Węgrach i ich historii nic wiecej niemal się dowiedziałam (wstyd, wstyd!). Jest coś  w tej krainie, co czyni ją dla mnie niewidoczną...

Sindbad powraca do domu to nieśpieszna gawęda o węgierskiej śmietance literackiej lat dwudziestych. Sindbad z nostalgią wspomina je, odwiedzając najpierw łaźnię, a potem kolejne kultowe knajpy. Wszystko to zanim wróci do domu, do którego wróci jakoś nigdy nie może. To krążenie po lokalach i przepijanie marnego wynagrodzenia za felieton, podczas gdy żona czeka na nie, żeby opłacić rzeźnika i prąd, przypomina mi opowieści Głowackiego i Nowakowskiego (Nekropolis) o ich łażeniu po Warszawie - ze SPATiFu do Kameralnej i dalej do Europejskiego - w latach kompletnej stagnacji w Polsce w latach 70. Pustka i smutek, brak celu.


Trzeba przyznać, że Sandor Marai potrafi nawet krojenie słoniny, kapusty i kluseczek i popijanie ich piwem, albo i winem, opisać tak barwnie, że niemal czuje się zapach tych scen. Podobnym majstersztykiem jest opis zapachu pokoi hotelowych. Dunaj zaś opisany jest tak przepięknie i z miłością, że choćby opis pękania lodu wiosną na rzece wart jest przytoczenia:


Pamiętał, że jeszcze niedawno, zaledwie kilka tygodni temu, wodę pokrywał wełnisty, lodowy kożuch kry, a nieopodal  przystani dla statków rzecznych rybacy wyrąbali w lodzie przerębel; lecz któregoś dnia woda zrzuciła z siebie to nieczyste przykrycie, ukazała się świeża i jasna, jakby wykąpała się w morzu.


To cały Marai, i piękna tkanina jego słów utkanych z ponadprzeciętnym kunsztem. Wydaje się, że Marai posiadał niezwykły dar synestetycznej zmysłowej obserwacji, no i miał nieograniczoną wyobraźnię (a może wiedzę?) na temat zawiłości losów ludzkich. Każda, dowolna, nawet marginalna postać pojawiająca się w jego historiach, mogłaby z pewnością stać się pełnoprawnym bohaterem wciągającej, wielostronnicowej, tragikomicznej powieści, gdyby tylko Marai zechciał.
________________________
Czytamy serie wydawnicze… [seria Nike]


5 komentarzy:

  1. Przeczytałam "Pierwszą Miłość" i jestem zachwycona jego prozą:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Przeczytałam "Pierwszą Miłość" i jestem zachwycona jego prozą:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Rozumiem to dokonale. Słowo zachwyt pasuje takze mnie. Choć może Sindbad byłby raczej dla fanow totalnych. Dla wybranych odbiorców zainteresowanych samymi Węgrami.

    OdpowiedzUsuń
  4. Och, to musi być piękne... Byłam urzeczona jego "Żarem" i "Wyznaniami patrycjusza" i "Zbuntowanymi" i czuję, że "Sindbad" mógłby tylko żądz moc móc wzmóc :)
    Ja w Budapeszcie nigdy nie byłam, ale był tam za komuny mój Ojczasty i przywiózł mi fantastyczny komplet pisaków, dobro, o które u nas było bardzo trudno, co wystarczyło do wysnucia wniosku, że to kraj mlekiem i miodem płynący :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Tej książki nie czytałam, ale Sandor Marai to moje odkrycie ubiegłego roku (he he... lepiej późno niż wcale) i z pewnością do tej książki też dojdę.
    I oczywiście masz rację - był to pisarz tego pokroju, że nawet najzwyklejszą czynność potrafił opisać tak, że wzbudzała zachwyt :)

    OdpowiedzUsuń

Zastrzegam sobie prawo do moderowania komentarzy, gdy uznam to za stosowne.