środa, 14 stycznia 2015

John Gimlette "Teatr ryb. Podróże po Nowej Fundlandii i Labradorze"

John Gimlette Teatr ryb. Podróże po Nowej Fundlandii i Labradorze
Przeł. Hanna Pustuła-Lewicka
Seria: Orient Express
Wyd. Czarne, Wołowiec 2014

- Po co tam jedziesz?  - pytali - Tam   n i c  nie ma.


Zwykle po księgarni krążę niczym jastrząb: skupiona na poszukiwaniu zdobyczy… Tym razem niespodziewanie dostałam ataku śmiechu. Przywołałam gestem córkę z końca sali, żeby odczytać jej przedziwne zdanie z tyłu okładki: Czytelnik zaś wyrusza w brawurową podróż do nieznanej krainy dorsza.
- Brawura, podróż, kraina dorsza? Słyszałaś o czymś takim?
- Nie, ale słyszałam o „tajemniczym Don Pedro, szpiegu z krainy deszczowców”, może to coś w tym stylu? – odparła Zuza, wyczuwając, podobnie jak ja, coś nieodparcie napuszonego i przez to śmiesznego w tym zestawieniu słów.  – Podoba mi się. Musisz to przeczytać!

No, i przeczytałam! Jestem zachwycona.

Zaskoczenie, ironia, paradoksalne myślenie, inteligentny dowcip na każdej stronie - to atuty tego reportażu.  Nie zapomnę tej lektury także dlatego, że zdołała mnie zaskoczyć niezliczoną ilość razy. To była prawdziwa przygoda!

Miejsce, do którego zabiera mnie autor kojarzyło mi się dotąd tylko z psami. Trochę głupia sprawa. Labradory i nowofunlandy – aportujące psy ‘dowodne’. Sama mam labradora. Każda kałuża, dowolny ciek wodny jest jego. Ale, że Nowa Fundlandia pisze się przez -d- w środku – tego już nie wiedziałam…  Podobnie jak tego, że przez stulecia była zamorską kolonią Wielkiej Brytanii, a akces do Kanady złożyła zaledwie po II wojnie światowej. Nawet mi się to o uszy nie obiło... Przejście tak dużego terytorium z kraju do kraju… dobrowolne i bezkrwawe? Dziwne. 
Dopływam  na miejsce z autorem i co się okazuje? Że stolica tej zlodowaciałej krainy, odciętej od świata dziesiątkami tysięcy dryfujących gór lodowych leży na tej samej szerokości geograficznej co zielony Paryż. Co jest? No, jest lodowaty Prąd Labradorski. I zaczęło się…


Autor, Anglik w wieku mojego męża (ale wyglądający na znacznie starszego, co stwierdzam z niczym nieuzasadnioną satysfakcją :) jest w życiu prywatnym prawnikiem i pracuje jako adwokat osób poszkodowanych w wyniku błędów lekarskich. Kiedy sobie to uświadamiam, przeżywam kolejne zaskoczenie. Ten człowiek  zdołał mi zaimponować niesamowitą uważnością w stosunku do świata. To, że jest podróżnikiem, jest co prawda zakorzenione w jego rodzinie. Jego pradziad uczestniczył jako lekarz w wielomiesięcznej ekspedycji  na Nową Fundlandię i Labrador w 1893 roku. Był wysłannikiem tego słynnego nawiedzonego chirurga, o którym akurat teraz robi się seriale, bo zrewolucjonizował operacje wprowadzając na salę kwas karbolowy.  Pradziadek Johna Gimletta zostawił rodzinie zdjęcia z wyprawy. Przeczytajcie, jak uważnie mały John „czytał” te zdjęcia:

Zdjęcia przywiezione przez Curwena z tamtej podróży fascynowały mnie od wczesnego dzieciństwa.  […] Nie wiem, ile razy odbywałem tę podróż , w deszczowe popołudnia w czasie przerw semestralnych i słotnych weekendów. Za każdym razem dostrzegałem nowe szczegóły: bose stopy urwisów  w porcie Saint John’s; zegar na domu zbudowanym z kostek darni; ręce wytatuowane kopciem i łuskami śledzi; twarze Eskimaux, ciemne i i błyszczące jak kasztany; elegancką kamizelkę mężczyzny, który zabił swoje żony; buty z foczej skóry na nogach członków orkiestry dętej.

"Bose stopy", "kamizelka", "buty z foczej skóry..." John Gimlette okazuje się mieć to coś, co mają tylko niektórzy. On też: sam niepozorny i niewygadany, jest jak czuła antena odbiorcza. Trafia do niego to, co musi zostać wypowiedziane. Odbiera niezwykle uważnie fale innych ludzi. Tacy jak on, wsiadając do przedziału w pociągu, mogą za chwilę spodziewać się opowieści ze strony sąsiada.  W przedziale pociągu, gdzie są także inni, niezainteresowani, obojętni ludzie. A co dopiero na Nowej Fundlandii, gdzie nadal większość osad nie ma innego połączenia ze światem jak łodzią i wita gości może raz na rok!

M. in. z tego powodu mieszkańcy tamtych okolic są niezwykle ‘teatralni’ swoich reakcjach.  Czyli przesadni, ekspresyjni, głośni, radykalni, obcesowi, itd., itp.To tłumaczy słowo ‘teatr’ w tytule. A ‘dorsz’? Ooo, dorsz to jest jeszcze poważniejsza rzecz, najpoważniejsza na świecie. Do niedawna dorsz nadpływał tam milionami ton razem z Prądem Labradorskim. Teraz nie ma go – został wytrzebiony. Powiem Wam tylko, nie próbujcie robić sobie żartów z ‘ryby’ (synonim słowa ‘dorsz’), jak będziecie w tamtej okolicy. To naprawdę jest ‘kraina dorsza’, nawet, jeśli już go nie ma, a może nawet tym bardziej, że już go nie ma…


Dziwna to jest kraina. Budzi ambiwalentne odczucia. I pomyśleć, że nie zdawałam sobie sprawy, że to tam toczy się akcja Kronik portowych mojej drogiej Annie Proulx. Aktorzy i filmowcy kręcący adaptację ‘Kronik portowych’ w 2001 roku […] spędzili tu osiem tygodni najbardziej śnieżnej zimy od stu dwudziestu lat…

- Nie zadzierali nosa. Bardzo im się podobało w Trinity. Judi Dench nauczyła się piec ciasta, a troje innych kupiło sobie tu domy.

Nie wszystkie relacje filmowców były równie entuzjastyczne. Już na samym początku odkryli, że będą się musieli obyć bez cappuccino, ale w prawdziwą panikę wpędził ich dopiero bezkres pustkowia, oddzielający ich od najbliższego sklepu z sałatą. Nawet dla aktora z Walii był to zimny prysznic.

- Nie miałem pojęcia – powiedział Rhys Ifans – że Bóg stworzył tyle niczego.

Po przeczytaniu reportażu, wszystkich 568 stron (razem z opisem zdjęć), bez opuszczenia jednego zdania, powiem tak – ta kraina jest tak irracjonalna, że aż baśniowa.

Co mówi autor, kończąc swoją podróż?

Autor w opuszczonej osadzie.

Po spacerach z Johnem często wspinałem się po zboczach fiordu na samą górę, tam gdzie tajga przechodziła w tundrę. […] Była w tym jakaś brutalna piękność – a może piękna brutalność? Przyszło mi do głowy, zresztą nie po raz pierwszy, że coś jest nie w porządku z moimi reakcjami. Przebywałem w jednym z najbardziej przygnębiających miast, jakie można sobie wyobrazić, ale nie odczuwałem przygnębienia, a jedynie ciekawość. Jakby moja podróż zmieniła się w literaturę. Nie potrafiłem już chłonąć faktów inaczej niż w poczuciu oderwania – jakby naprawdę wcale mnie tam nie było. Jak mogłem być tak niewrażliwy. Przerażały mnie moje reakcje, a jednocześnie rozpierała mnie radość. Może odpowiadał za to mój własny, wypaczony charakter, a może tak kończy się każda podróż. Niewykluczone, że podróżnik jest tylko podglądaczem, poszukującym cierpienia i lęku, których zawsze doświadcza ktoś inny. […] Właśnie w jednej z takich chwil niezdecydowania spotkałem niedźwiedzia.

Gdybym nie zdawała sobie sprawy, że uznacie, że oszalałam, miałabym chęć zacytować Wam z połowę książki. Tak mi się podoba sarkazm jej autora. I jego totalny brak politycznej poprawności. Choć bez wątpliwości jest przychylny mieszkańcom, pomimo tego, że w większości są szokująco prymitywnymi ludźmi. Wykazuje mnóstwo dobrej woli i zrozumienia dla ich wad, co pozwala mu się tam świetnie odnaleźć, dogadać się z nimi i zdać nam szczegółową relację. Jednak niektóre doświadczenia przekraczają nawet jego wytrzymałość. Zaskakujące jest to, które. Np. to poniżej:

Wbrew radom przyjaciół wsiadłem do autobusu jadącego na półwysep Bonavista. Podróżowanie autobusem uważali za coś potwornie prymitywnego, jakby nieposiadanie swojego samochodu było obrazą dla ewolucji. Wyobrażam sobie, że wielu Nowofundlandczyków myśli podobnie, lękając się powrotu do przeszłości, przemoczonych nóg i mozolnego marszu.

- Będziesz jechał w towarzystwie gówniarzy i rozmaitych lebieg życiowych. – uprzedził mnie jeden ze znajomych.

 Część moich towarzyszy podróży zapewne można było nazwać gówniarzami, a większość niewątpliwie nie odniosła życiowego sukcesu. Prawie wszyscy byli otłuszczeni biedą, często przystrojoną w nierealne blondy i pomarańcze albo purpurowe pasemka. Patrząc na rządek zagłówków przede mną, miałem wrażenie, że udaję się na wycieczkę z Muppetami, ale w otaczających mnie dźwiękach nie było nic muppeciego – wyłącznie siorbanie słodkich napojów i przeżuwanie naczosów z sosem serowym ze słoika.

Czy można wyciągnąć jakiś sens z tego typu ‘brawurowych przygód w krainie dorsza’? Pewnie mi nie uwierzycie, ale tak, i to jeszcze jak.
_____________________
 Zpółki

6 komentarzy:

  1. A ja wlasnie skonczylam czytac "Dostatek" M. Crummey i tak mi sie spodobalo w Nowej Fundlandii, ze sie skusze na tego Gimlette'a! Zapowiada sie genialnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wow! co Cię pchnęło do Crummeya? Bo mnie popycha mój drogi mąż. Jak tylko usłyszał mój zduszony śmiech w czasie spektaklu 'Teatru ryb', przybiegł skontrolować sytuację. Po chwili wraca z 'Dostatkiem'. 'Bierz, ja juz przeczytałem.' Drań ubiegł mnie... Taki mąż to może człowieka wykończyć...

      Usuń
  2. Hmmm, ja miałam wrażenie, że autor jest młodym człowiekiem! Nie sprawdziłam tego.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rozumiem, że to komplement dla autora ;-) Bo on jest młody, dowcipny i cholernie bystry - jak najbardziej. Tylko urodził się 52 lata temu...

      Usuń
  3. Nowa Funlandia - to miejsce akcji Kronik portowych - kraina, która nie rozpieszcza swych mieszkańców.....

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie z tego nie zdawałam sobie sprawy. Myślałam, że na Alasce, która jakoś już istnieje w świadomości świata. Nowa Fundlandia przychodzi od glowy... Nie, ona po prostu nie przychodzi do głowy.

      Usuń

Zastrzegam sobie prawo do moderowania komentarzy, gdy uznam to za stosowne.