Toczy się dyskusja na temat upadku kultury wysokiej. To mnie cieszy, bo sama mam apiracje kulturalne, a to z definicji oznacza chęć uczestnictwa w kulturze raczej wysokiej niz niskiej. Tymczasem patrząc na rozrost tkanki popkulturowej obawiam się, że niedługo nie będzie gdzie, z kim i do czego aspirować. Dlatego cieszę się, że temat jest poruszany w mediach, a czasami nawet pojawiają się próby, no... może próbki analizy sytuacji. Dzisiaj w natemat.pl tekst o szansach młodych pisarzy autorstwa Michała Fala (wyboldowanie moje):
Katarzyna Kowalska przyznaje, że selekcja jest ostra, więc poza literackimi walorami tekstu liczy się upór i kreatywność pisarza. – Z powodu liczby propozycji warto zachęcić redaktorów do zapoznania się z tekstem stosując takie “sztuczki” jak nieszablonowe CV czy wciągające streszczenie – mówi. Firma, w której pracuje, współpracuje z debiutantami w oparciu o prostą zasadę: pokrywa koszty promocji, tymczasem za druk i dystrybucję płaci sam autor.
Wniosek: dobry autor to autor sprytny, zamożny i przedsiębiorczy. To się nazywa self publishing. Taaak....
A teraz porozmawiajmy o jakości powstających tekstów:
Nie wszyscy są jednak zwolennikami self publishingu. – Jeśli jest się poważnym pisarzem, trzeba wydawać w poważnym wydawnictwie – twierdzi Maciek. – Nie wierzę w self publishing. To jest dobre dla książek opartych na czyichś blogerskich wynurzeniach, albo marnego fantasy – kwituje.
Uważaliście? To było m.in. o nas, blogerach :)
Do tekstu o tym, jak prawa rynkowe (obecne przecież na rynku książki od zawsze...) zdominowały obecne życie literackie w Polsce, bardzo pasuje jakość samego artykułu: brak redakcji tekstu i błędy interpunkcyjne. Taaak....
O nas blogerach i o fantasy, które owszem, nie uważam, za najwyższych lotów, ale marnym bym nie nazwała. Chyba, że autor podałby konkretne tytuły, bo jak w każdym gatunku tak i tu są marne pozycje. Ale nie podał, przeczytałam całość. Nieładnie. Jestem czytelnikiem który nie znosi romansów, ale nie nazwę ich marnym gatunkiem, tylko dlatego, że do mnie nie przemawia..
OdpowiedzUsuńTo, że literatura to biznes to wiadome od dawna. Moja koleżanka pracuje w wydawnictwie i gorzko mówi, że tęskni za czasami gdy książka była wydawana w ilości 10 tys. egzemplarzy. Dziś gdy wyjdzie choć połowa tej sumy to już jest jak sukces.. Szkoda mi tych potencjalnych debiutantów, których teksty leżą w szufladach, bo są anonimowi i żadne wydawnictwo nie zaryzykuje ich druku. Choć z drugiej strony myślę sobie, że może to i lepiej.. Przecież i tak człowiek ma tyle do przeczytania..;)
Kasiu, ty mnie trzymasz przy życiu z tym swoim pozytywnym podejściem:) Masz rację. I tak mamy co czytać.
OdpowiedzUsuńAle... (Musi być jakieś ale.) Co jeśli stracimy jakiegoś Kafkę, albo Schulza?
Wiesz, tak sobie myślę, że co oczy nie widzą..to sercu nie żal :) Poza tym, jeśli gdzieś tam w szufladach leży tekst równie dobry jak wymienionych, to ja wierzę, że on kiedyś wypłynie samą siłą swojej wartości :)
UsuńSiłą swojej wartości? Dziewczyno, Twój optymizm jest wielki... :)
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńO tak, Zygmuś miał szczęście. On dałby sobie radę i w naszych czasach.
UsuńA teraz pomyślmy, co by było, gdyby wydanie np. Dziadów zależało od tego, czy Adasiowi uda się napisać dostatecznie "wciągające streszczenie" i poprzeć to wystarczająco "nieszablonowym CV"....
Ten komentarz został usunięty przez autora.
UsuńMoim zdaniem czytanie tekstów (ile by ich nie było) i pisanie "zajawek" na okładkę dotąd należało do podstawowych zadań redaktora w wydawnictwie.
OdpowiedzUsuńPogdybajmy...
A co jeśli zgodnie z zasadą "gorsze wypiera lepsze" dobrzy redaktorzy znikają (tak samo jak księgarze). Na ich miejsce przychodzą specjaliści ds. ..., którzy mają trudności z czytaniem, wyłowieniem dobrego tekstu, wyrobieniem sobie zdania i wreszcie z napisaniem streszczenia. Dlatego chętnie dają się wyręczyć autorom, którzy najlepiej, żeby byli znani, najlepiej z Tańca na lodzie.
Znam takie zjawisko z co najmniej jednego wydawnictwa...
Ten komentarz został usunięty przez autora.
UsuńNo, ale wygląda na to, że to czytelnikom wystarcza. To po co przepłacać?
UsuńNie lubię fantasy, ale sugerowana tutaj zasada, że fantasy = marny tekst, bo to fantasy, jest śmieszna. W każdym gatunku są teksty wielkie, bardzo dobre, takie sobie, koszmarne i - tych chyba jest najwięcej - pośrednie. Przy literaturze internetowej zasady są te same - też są teksty bardzo dobre, bardzo złe i średnie.
OdpowiedzUsuńDruk finansowany przez wydawnictwo (czy w ogóle druk) nie świadczy jednoznacznie o jakości - weźmy choćby casus Meyer czy Coelho. No taka jakoś, że szok. Za to niewątpliwie bestsellery.
Też nie jestem wielką zwolenniczką publikacji za własne - ale raczej dlatego, że uważam to za niesprawiedliwe. Jeśli chcesz mnie wydać, wydawaj - ale jeśli ja mam za to płacić, to czemu mam być wydawana pod twoim logo? Z drugiej strony, zainteresowanie lub brak zainteresowania wydawnictwa też nie jest prostym równaniem "dobry tekst/zły tekst". A bo to nie mieliśmy w historii literatury wielu przypadków, gdy tekstu, który obecnie stanowi kanon literatury "musisz znać, by mieć pretensje do kultury", był swego czasu odrzucany przez kolejnych wydawców? ("Lolita" chociażby).
Uważam, że skoro dla wydawcy najważniejsze jest cv pisarza i "sprzedająca" zajawka tekstu, to naprawdę lepiej wydać samemu. I to jest wielki plus obecnej sytuacji! Słyszę, że można wydrukować nawet kilka egzemplarzy, bo skład, druk kolorowy czy zakup papieru nie satnowią już problemu. To może być szansa.
OdpowiedzUsuńw ogóle z ciekawością obserwuję zmiany na rynku wydawniczym.
Przy tym wszystkim wydawca już nie oznacza tego co kiedyś.