Pokazywanie postów oznaczonych etykietą o pisaniu. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą o pisaniu. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 4 stycznia 2015

Janion. Prof. Misia

Janion. Transe - Traumy - Trangresje
t. 2 Prof. Misia
Z Marią Janion rozmawia Kazimiera Szczuka
Korekta: Anna Papiernik (niemal bezbłędna)
Seria z Różą
Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2014

Kiedy wczoraj wybraliśmy się na okołonoworoczny spacer po Krakowskim Przedmieściu, mąż, ja i córka, która nas odwiedziła, mieliśmy oczywiście w planach zobaczyć świątecznie ozdobione miasto, może wejść do Domu Spotkań z Historią. Skończyło się jednak na kawie i ciastku i buszowaniu po księgarniach przy Uniwersytecie. Mąż - cały szczęśliwy - znalazł w księgarni LIBER jeden jedyny egzemplarz książki Piotra Stankiewicza Sztuka życia według stoików, a chciał trzy, po jednym dla każdego z naszych dorosłych dzieci. Nasz domowy egzemplarz jest zbyt pomazany notatkami, żeby nadawał się do pożyczania.

Ja z kolei, już w witrynie dojrzałam drugi tom rozmów z prof. Janion. I to jest mój pierwszy zakup książkowy w 2015. Oby wszystkie pozostałe były równie sensowne!

Niniejszy tom, tom drugi, dotyczy lat siedemdziesiątych, aż po stan wojenny. Rozmowy Szczuki z Janion zostały przeprowadzone dopiero co, pochodzą jakby z wczoraj, z okresu już po wydaniu tomu pierwszego. To jest świetne, bo autorki odnoszą się do jego krytyki.


Za cóż to potępia się Szczukę i jej wywiad? Że nie pisze o Janion z odpowiednim namaszczeniem i czcią, że ‘dusi’ ją o powiedzenie choćby kilku zdań  o życiu pozaakademickim, prywatnym. O eksponowanie siebie - Kazimiery Szczuki - w całej swojej obcesowości, co przecież nie przystoi. Mowa jest przecież o ‘papieżycy’ polskiego literaturoznawstwa! Wszystkie te zarzuty panie świetnie ogrywają i rozbrajają, bawiąc się tematem specjalnych rosołków gotowanych przez Szczukę dla Janion, czy 'wścibstwem' Szczuki, jak w tym dialogu:

- A bale, reduty, romanse? Sama sobie przypominam z dzieciństwa, że życie towarzyskie opozycji i jej sympatyków kwitło.
- Coś tam kwitło, na pewno, ale ja nie bardzo miałam na to czas. Już te dowcipki Pani robiła w poprzednim tomie.

Trzymajmy się jednak faktów. Oto fakt: na koniec wywiadu wspomniana jest księga pamiątkowa na 80. lecie urodzin profesor. Wyrysowane jest tam drzewo jej osiągnięć dydaktycznych – 418 magistrantów i doktorantów w Warszawie i Gdańsku!

Było to możliwe dzięki świadomie wybranej postawie życiowej, tak opisanej:

Byłam jak ci pracownicy morza Wiktora Hugo. Wieczna praca. Nieskończona.


Znalazłam w tej książce dla siebie mnóstwo ciekawych wątków. Np. bibliofilstwo posunięte do granic manii. Profesor Maria Janion, czyli prof. Misia (nazwy nadane sobie wzajemnie),  prof. Henryk Markiewicz, czyli prof. Henio, Alina Witkowska, czyli Alina, oraz Maria Żmigrodzka, czyli Maryna byli zdaje się największymi odbiorcami literatury humanistycznej w Polsce. Jak wspomina sama profesor, kiedy wchodziła do księgarni PAN w Pałacu kultury i Nauki, tzw. ‘wzorcówki ‘ ( my mówiliśmy ‘wzorcowni’) słychać było pomruk wśród księgarzy: Wykładamy książki. Wiadomo było, że kupi te spod lady, najcenniejsze (kiedyś tak myślano o książkach). Zdjęcie mieszkania prof. Misi, nazywane ‘pieczarą gotycką’ nieodmiennie budzi szok niedowierzania. Jak mury mieszkania na Niemcewicza zdołały utrzymać te wszystkie papiery? Pani profesor sama zdaje sobie już sprawę, że to silne dziwactwo, sama zastanawia się, czemu do robiła i konstatuje w końcu:

[…] Na pewno fakt, że zgromadziłam tyle książek i papierów, jakoś pomaga mi trwać, rzeka czasu została w ten sposób… no, może nie zamulona, może pogłębiona czy jakoś zmeandrowana. Nie wiem. Jest mi łatwiej trwać wśród tych wszystkich tekstów i śmieci.

W ten właśnie mocno metaforyczny, ale jednocześnie odarty z patosu i sentymentalizmu sposób, opowiada Kazimierze Szczuce o swoich najlepszych latach, najbardziej płodnych latach pracy akademickiej, kiedy zrezygnowała z pisania tylko o swojej wąskiej specjalności, jaką byli „romantyczni poeci krajowi” - czy wszyscy oprócz Mickiewicza, Krasińskiego, Słowackiego i Norwida. Zaczęła pisać z większym rozmachem, ukuła kilka istotnych dla humanistyki polskiej pojęć: fantazmat i transgresja. Będąc wierną wyznawczynią myśli Marksa – czyli krytyki kapitalizmu i mieszczańskiej odsłony pozytywizmu -  czytała na nowo wielkie teksty romantyczne, poddając je rewizji (kolejne słowo ‘janionowskie’). Wielbiła nowoczesność Mickiewicza, drażnił ją narodowy patos Norwida.

Jeśli czegoś w życiu żałuję, to właśnie tego, że nigdy nie byłam słuchaczką seminariów prof. Janion. Dwa razy miałam okazję słyszeć jej referaty na konferencjach naukowych, miałam szczęście być uczennicą jej uczniów i współpracowników, studiując podyplomowo w Instytucie Badań Literackich, ale niestety nigdy nie przeżyłam horroru intelektualnego (kiedy się czegoś nie wie, nie przeczytało, albo nie pojmuje) i zarazem skrajnej przyjemności intelektualnej (kiedy jakaś myśl odkrywa nam nagle oczy), z jaką kojarzą mi się jej zajęcia w IBL.  Pamiętam, że kiedy chciałam wrócić na Uniwersytet, po tym, jak go porzuciłam dla biznesu 10 lat wcześniej, bardzo pragnęłam dostać się do środowiska PAN. Niestety było za późno. Miałam już 40 lat, byłam spoza środowiska akademickiego, bez promotora, sama wyważałam wszystkie drzwi… Pamiętam, jak na egzaminie wstępnym Agnieszka Graff była na tak, a prof. Stefan Amsterdamski na nie. I w ten oto sposób nie udało mi się dostać do Szkoły Nauk Społecznych na studia. Po dzień dzisiejszy brakuje mi tego sposobu myślenia, tych tematów. Sztuki (myślenia) dla sztuki (myślenia). Zajmowania się heurystyką (której zasady są tu świetnie opisane) i interpretacją.

O tym, co czysta humanistyka wnosi do życia społecznego mówi w tym wywiadzie prof. Janion wiele, zawsze bez egzaltacji. O sobie mówi, że zawsze interesowała ją problematyka zła i obroną innych, obcych, zbuntowanych, odszczepieńców, prześladowanych. W tej chwili kojarzy się przede wszystkim z wprowadzeniem na uniwersytety Gender Studies, choć w rzeczywistości zrobiła to nie ona, lecz jej uczennice i uczniowie. Miała bowiem bardzo inspirujące , otwierające działanie na innych. I. jak sama wprost mówi, nigdy nie znosiła epigonów i tych, którzy prawią banały.

Poza tym dowiemy się z tych wspomnień o tym, jak po tłumaczenie Ulissesa stało się w kilkudziesięciometrowej kolejce na Foksal, o technice zbierania nocnych okruchów życia przez jej przyjaciela Mirona Białoszewskiego, oraz o jej fascynacji kinem Wernera Herzoga – przeciekawe! - sztuką Diane Arbuse oraz także odniesienia do drobnomieszczańskiego oburzenia w wykonaniu dzisiejszych pseudopatriotów. Mamy kilka pozytywnych słow o Księgach Jakubowych Olgi Tokarczuk- o riserczu, do którego Tokarczuk naprawdę się przyłożyła, docierając aż do rodziny Mickiewicza.

Jest też zajawka następnego tomu wspomnień: w okolicach 1989 roku ta silna, silniejsza niż skała, Maria Janion zachorowała na depresję, proszę państwa.












środa, 22 października 2014

Salman Rushdie 'Ojczyzny wyobrażone'

Salman Rushdie Ojczyzny wyobrażone. Eseje i teksty krytyczne 1981-1991
Wyd. REBIS, Poznań 2013
Tłum. Ewa i Tomasz Hornowscy

Salman Rushdie to Brytyjczyk z hinduskim rodowodem mieszkający od 2000 roku w Nowym Jorku. Najsłynniejsza osoba z ciężką ptozą (opadaniem powiek), jaką znam. Ptoza to bardzo upośledzająca widzenie wada. Rushdie chcąc ratować swój wzrok, poddał się w 1999 r. operacji skrócenia mięśni dźwigaczy powiek. Inne znane osoby, które zdecydowały się na taką operację, (ze względów estetycznych) to: moja ulubienica Perfekcyjna Pani Domu, czyli Małgorzata Rozenek (rewelacyjny efekt wielkich oczu, jak u Barbi :) oraz Renee Zellweger (opłakany efekt, kobieta przestała być sobą z tymi okrąglutkimi oczętami).


Pewnie dziwicie się, czemu nie piszę o Szatańskich wersetach, tylko o takich duperelach. To przez szacunek dla Rushdiego, który o niczym innym nie marzy, tylko o tym, żeby dać mu wreszcie spokój. Zresztą możemy przeczytać o jego przeżyciach związanych z Szatańskimi wersetami w eseju Tysiąc dni w balonie. Kiedy w 1988 roku wydał swoje najsłynniejsze dzieło, skorzystał ze swojej pisarskiej wolności. Wolności pisarza do opowiadania  o wszystkim (o czymkolwiek) w każdy możliwy sposób. Rushdie jest ateistą, nie jest ani apostatą, ani heretykiem, ani obrazoburcą. Zostało mu to ‘wciśnięte’. Na końcu ksiązki pisze o tym, wyjaśniając szczegółowo intencje pisarskie, jakie mu przyświecały w dwóch najbardziej znienawidzonych rozdziałach Szatańskich wersetów.


Już choćby dlatego Ojczyzny wyobrażone warte są przeczytania. Wybór esejów ma  także za zadanie ukazać nam Salmana Rushdiego w nieco szerszym kontekście, obejmuje bowiem jego zainteresowania w okresie poprzedzającym fatwę i kilka lat po niej. On sam ujmuje to tak: Życie uczy nas, kim jesteśmy.

Tom zawiera kilkadziesiąt krótkich tekstów zebranych w 12 częściach. Pierwsze części poświęcone są  krajowi jego urodzenia – Indiom.  Potem jest trochę o zapalnych punktach na świecie (Palestyna). Widać, że Rushdie jest świetnie wykształconym, nowoczesnym człowiekiem – jak sam o sobie pisze – człowiekiem miasta, modernistą, dla którego niepewność to jedyna stała, z a zmiana to jedyny pewnik. Pozostałe części są mniej zaangażowane, mniej naznaczone polityką. Dotyczą kultury, pisarstwa i filmu. Ale mają wspólny mianownik, widoczny dla mnie szczególnie jaskrawo po niedawnej lekturze podobnych esejów J.M. Coetzeego. Są pisane z innego punktu widzenia - punktu widzenia nieanglosaskiego. Poza tym to są teksty napisane przez emigranta. Z tej tożsamości zdaje sobie świetnie sprawę sam Rushdie. Wątek wyobcowania, patrzenia na rzeczywistość z pozycji obserwatora, ciągłe powroty mentalne, porównania z  poprzednimi miejscami pobytu, niedopasowanie, często odrzucenie, niemożliwa do zapomnienia przeszłość. To są wątki, które jakby same cisnęły się Rushdiemu przed oczy, kiedy czyta takich wspaniałych autorów jak Naipaul, Chatwin, Kapuściński, Gunter Grass, Boll, Singer, Roth, Bellow. Bardzo inspirujące są jego wnikliwe analizy warsztatu pisarskiego takich tuzów  literatury jak Gabriel Garcia Marquez, Mario Vargas Llosa,  a także mniejszych nieco i całkowicie dalekich od realizmu magicznego autorów jak Jules Barnes, Kazuo Ishiguro, Italo Calvino czy Kurt Vonnegut.

Salman Rushdie w 1988, roku wydania 'Szatańskich wersetów' i pisania niniejszych esejów
Salman Rushdie podziwiał tych, którzy 'panują nad [pisarskim] materiałem'. Tych, których powieści opanowują czytelnika totalnie, nie pozwalając mu się wyrwać. Tych, którym czytelnik wierzy, że napisali to, co MUSIELI napisać. Lubi dobre tempo powieści. Ceni umiejętnie stosowaną ironię. Podziwia kreację – niezwykłość miejsca, bohatera, języka. Plastyczność metaforyki.

Jest wiarygodnym krytykiem, także dlatego, że nie lukruje. Nie znosi męczących, nużących gier słownych (jak u Eco), scen wulgarnych i poniżania kobiet przez mężczyzn (jak u Marqueza). Najbardziej chyba razi go w powieściach sztuczny koncept, realizowany na siłę, bez lekkości, bez liczenia się z czytelnikiem. Np. O Wahadle Foucault Umberto Eco pisze: Jeśli jest to droga, jaką podąża europejska powieść, to powinniśmy jak najszybciej wsiąść w autobus jadący w przeciwnym kierunku.

Dla fanów eseistyki humanistycznej i dla miłośników czytania o pisaniu.


PS. W kilku miejscach pojawia się Polska - w kontekście 1989 roku i swojej silnej, niepozwalającej o sobie zapomnieć religijności. Jestem przekonana, że Rushdie naprawdę zazdrości wierzącym i ich szanuje. Problem w tym - problem dla świata nietolerancyjnych radykałów, oczywiście - że się z żadną religią nie utożsamia.
_________________________________
 Z półki

niedziela, 13 października 2013

"Skończył się czas jasnych odpowiedzi." Ian McEwan 'Pokuta'

Ian McEwan Pokuta

Powieść, która słusznie znajduje się na listach najlepszych osiągnięć powieściowych początu wieku XXI (m.in TOP 100 BBC). Historia, która i mnie uwiodła. Bogactwo języka, które ocenić możecie choćby w przytoczonym przeze mnie fragmencie. Poważny ton rozmowy z czytelnikiem. Zaskakująca konstrukcja wykorzystująca ideę powieści w powieści. Wciągająca intryga z wątkiem kryminalnym w tle. Obyczajowa panorama pokazująca transformację, jaka się dokonała w Anglii - i nie tylko - wraz z II wojną światową. Wspaniale pokazana love story. Udane sceny seksu - a to sprawdzian szlachetności literatury, moim zdaniem. Wspaniałe, lekkie, korzystanie z różnych możliwości gatunkowych, począwszy od powieści dla dziewcząt po dramat wojenny. Stylistyczne zróżnicowanie języka opowieści, jak ulał pasujące do płci, charakteru, temperamentu i momentu życiowego postaci. Główna bohaterka, czarny charakter intrygi, dojrzewa na kartach powieści. Oczywiście nudzi mnie jej egzaltacja podlotka, ale w pełni odnajduję się w jej zdystansowaniu się do świata w końcowej "dojrzałej" fazie. 

Moje ulubione fragmenty to te wojenne, kiedy podążamy za Robbiem - bohaterem poddawanym szczególnym próbom losu - na front belgijsko-francuski. Opis ataku sztukasów i biegu przez świeżo zaoraną ziemię to, moim zdaniem, mistrzostwo świata. 


Ian McEwan nie waha się zdradzić nam też nieco tajników kuchni pisarskiej. Oprócz smakowitych kąsków w postaci nawiązywania do powieści Jane Austen i Virginii Woolf w wątkach kobiecych, a Conrada, gdy chodzi o świat mężczyzn, prowadzi z nami niemal dialog bezpośredni. Czy nie zastanawialiście się czasami, jaki efekt dany pisarz pragnie osiągnąć, pisząc. Taką deklarację McEwan włożył w usta Briony, dziewczyny, która (dzięki woli pisarskiej McEwana) od dziecka chciała pisać i pisała. Czyli była pisarką z krwi i kości. 

W ogóle najbardziej doceniam u McEwana za to, że świat kobiet nie jest u niego pokazany protekcjonalnie. Zwykle utożsamiam się z powieściowymi bohaterami męskimi, tu jednak są i kobiety, z którymi byłabym w stanie się "dogadać". 

Oddajmy głos Briony (i McEwanowi):


Tym, co ekscytowało ją w tym utworze, była jego forma, czysta geometria oraz specyficzna niepewność, która jak jej się wydawało, odzwierciedla nowoczesną wrażliwość. Skończył się czas jasnych odpowiedzi. Podobnie jak czas postaci i wątków. Mimo portretów szkocowanych w dzienniku tak naprawdę nie wierzyła już w postaci. Stanowiły dziewaczny wynalazek, ktory należał do dziewiętnastego stulecia. Sama koncepcja postaci oparta była na błędach, które uwidoczniła nowoczesna psychologia. Wątki również były zardzewiałą maszynerią, której kółka nie chciały się obracać. Nowoczesny pisarz nie może opisywać postaci i snuć wątków, podobnie jak nowoczesny kompozytor nie może pisać symfonii Mozarta. Interesowały ją myśl, percepcja, odczucia, świadomy umysł, jako rzeka płynąca pprzez czas, to, jak przedstawić jej nurt, a także zasilające ją dopływy i zmieniające jej kierunek przeszkody. Gdyby udało się odtworzyć czyste światło letniego poranka, odczucia dziecka stojącego przy oknie, zakrzywioną, opadającą linię lotu jaskółki nad sadzawką. Powieść przyszłości nie będzie podobna do niczego, co istniało wcześniej. Przeczytała trzy razy "Fale" Virginii Woolf i uważała, że wielka transforacja dokonuje się w samej naturze i że tylko literatura, nowy rodzaj literatury może uchwycić istotę tej zmiany. Wejść w ludzki umysł, pokazać, jak pracuje, albo jak sięgo urabia, i dokonać tego w ramach adekwatnej formy - to byłby artystyczny triumf.
Tak uważała siostra Tallis, mitrężąc czas przy szpitalnej aptece (...)

Powieść zekranizowana w 2007 r.

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Co ma wybuch wulkanu do literatury?

Dzisiaj poczytałam sobie dodatek GW AleHistoria. W artykule Rok czerwonego śniegu Sebastian Duda pisze o  zaskakujących następstwach wybuchu wulkanu na indonezyjskiej wyspie Sumbawa w 1815 r. 

Mowa jest o anomaliach pogodowych w 1816 roku: mrozach w Europie w czerwcu, śniegu w sierpniu i czerwonych mgłach nad Nowym Jorkiem.

Ale przeczytałam tam też historię o tym,jak to w 1816 roku lordowi Byronowi przebywającemu w Szwajcarii ogromnie owe anomalie pogodowe dokuczały. Zimno i ciągly deszcz zmusiły go do przesiadywania w domu. Z nudów zaprosił wówczas,oprócz swojego lekarza J. W.Polidoriego, także Percy'ego Shelleya i jego narzeczoną Mary Wollstonecraft Godwin. Zabawiali się oni wymyślaniem historii z kategorii tych mrożących krew w żyłach. I tak powstał "Frankenstein, czyli nowy Prometeusz" autorstwa Mary Shelley oraz zapoczątkowany został nurt powieści gotyckiej z wampirami w roli głównej autorstwa J.W. Polidoriego. 

Czytam na koniec: Dzieła Mary Shelley i Johna Polidoriego są pewnie najtrwalszym w kulturze śladem feralnego "roku bez lata".

Literatura jest ważna. Jakość literatury się liczy. To mówi nam historia.

czwartek, 1 sierpnia 2013

Pismo - pamięć ludzkości

Georges Jean Pismo - pamięć ludzkości

Kolejna książka o piśmie, alfabetach, piszących i w ogóle o ludzkiej potrzebie pisania.

Zaledwie dzisiaj udało mi się wypatrzeć tę książeczkę w antykwariacie i od razu musiałam ją przeczytać. Nie było to trudne, bo tematyka dla mnie fascynująca, a książeczka (wydana przez Wyd. Dolnośląskie w 1994) przygotowana na podstawie perfekcyjnej edycji Gallimarda dla młodzieży (1987). 

Wydanie kieszonkowe, miękkie okładki, a na większości stron dominują wspaniałe, wiele mówiące zdjęcia, reprodukcje, infografiki. Bardzo przyjazne dla wzrokowca. I pouczające. 



Wrócę jeszcze napewno do tej lektury nieraz. Koniecznie muszę dokładniej wczytać się we wprowadzenie w świat alfabetów azjatyckich - japońskiego i chińskiego. Ostatnio szczególnie Japończycy mnie bardzo pociągają, a żyję w głębokim przekonaniu, że język, pismo, alfabet oraz czytanie i pisanie jest najlepszym wyrazem danej kultury. System znaków, którym dana kultura się posługuje, który wybrała do wyrażenia się, albo który jej narzucono, albo który odrzuciła i kiedy, w jakim momencie dziejowym - to są podstawowe i niezbędne informacje, jeśli chcemy jakąś kulturę naprawdę zrozumieć.


Kiedy pomyślę na przykład, że za naszą wschodnią granicą piszą cyrylicą, to wystarczyłby mi tylko ten jeden fakt kulturowy, żeby mieć pewność, że choć jesteśmy blisko, to jednocześnie zawsze będziemy "gdzieś w środku" bardzo daleko od siebie.

Albo portugalskojęzyczność Brazylii, podczas kiedy wszystkie pozostałe kraje Południowej Ameryki są hiszpańskojęzyczne... Dla Polaków to fakt może odległy, ale nawet bez glębszego zastanowienia - o co najłatwiej :) - pojawia się przeczucie granicy przebiegającej tamten kontynent po tej właśnie, niewidocznej wydawałoby się, linii. 

Przeciekawe było to 6 tysięcy lat przygody człowieka z pismem.



Warto wspomnieć o serii Krajobrazy Cywilizacji [Wydawnictwo Dolnośląskie], które dzięki książce Jeana poznałam. Ale nic więcej nie mam z tej serii, więc nie wiem, czy uda mi się zaprezentować ją w wyzwaniu Czytamy serie wydawnicze...

wtorek, 18 czerwca 2013

...trzeba czytać, żeby żyć - twierdzi Alberto Manguel

Alberto Manguel Moja historia czytania

Zawsze jesteśmy na samym początku litery A.
                                                                        Alberto Manguel
                                
Ale kto będzie panem? Pisarz czy czytelnik?
Denis Diderot Kubuś Fatalista i jego pan, 1796

Czytać, żeby żyć.
        
Gustave Flaubert, list do panny Chantepie, 1857

Widząc tytuł Moja historia czytania, spodziewałam się po prostu ciekawych wspomnień z lektur, szczególnie, że wiedziałam, że Alberto Manguel jest przedstawiany przede wszystkim jako były lektor czytający ociemniałemu Borgesowi. Tymczasem to ostatnie zdarzenie to zaledwie krótki, choć rzecz jasna znaczący, epizod w życiu Manguela, erudyty, pisarza i dziennikarza. To bardzo ciekawy człowiek, mieszkał w różnych miejscach na świecie. Choć Argentyńczyk, to jednak piszący przede wszystkim po angielsku i niemiecku. 
Więcej o nim TU. 





Biblioteka Manguela liczy 35 tysięcy tomów. Wygląda imponująco. Jest znana ze zdjęć. No coż... Jest absolutnie piękna! 




Chcę podkreślić, że książka, którą Wam przedstawiam (nagodzona Nagrodą Medyceuszy w 1998 r.), nie jest rodzajem autobiografii czytelniczej. To raczej bardzo obszerna monografia zjawisk związanych ze zjawiskiem czytania. Zresztą polski tytuł jest mylący. Oryginał, napisany po angielsku, nosi tytuł A history of Reading. Książka podzielona jest na następujące rozdziały (a potem liczne podrozdziały):
  1. Człowiek księgi
  2. Ostatnia strona
  3. Odmiany czytania
  4. Władza czytelnika
  5. Zamiast epilogu

Zgodnie z oryginalnym tytułem znajdziemy w książce Manguela historię pisania i w efekcie czytania – najpierw na głos, potem po cichu. Także historię zapisu, książek, bibliotek, no i mnóstwa zagadnień z tym powiązanych. Bo będzie mowa i o pisarzu, i o czytelniku, i o gatunkach, i o tym, jak świat do tych zjawisk podchodził w różnych epokach.

Np. poniżej zdjęcie dokumentujące entuzjastyczne  przyjęcie Szatańskich wersetów:



Powiem Wam tylko, że w jednym świat jest niezmienny: zawsze próbował dokuczać okularnikom :)

Przy całej obszernej bibliografii i setkach przypisów – zresztą stanowiących osobną przeciekawą lekturę - książka Manguela jest przyjazna czytelnikowi. Oprócz uogólnień zawiera nasze ulubione anegdoty poparte cytatami z niezliczonych lektur autora. A czytelnikiem jest on wytrawnym. Wspomnę tylko, że po raz pierwszy od 20 lat miałam do czynienia z cytowaniem osiemnastowiecznego komediopisarza portugalskiego Antonio Jose da Silva, o Judeu, o którym pisałam pracę magisterską (był ofiarą Inkwizycji, spłonął na stosie). A to przy okazji naśmiewania się z panienek, które za dużo czytają. Oczywiście u Silvy stwierdzenie, że „książki przewracają kobietom w głowie” ma charakter ironiczny…

Dzieło Manguela wydane zostało po raz pierwszy w 1996 roku. Co oznacza, że pisane było jeszcze w erze przedinternetowej. Tym samym Manguel nie ustosunkowuje się w swojej pracy do tego, jak internet wpływa na czytanie i pisanie. Choć napomyka już o idei hipertekstualności, pojęciu ukutym już w latach 70. XX wieku przez informatyka Teda Nelsona na opisanie nowego rodzaju tekstu wynikającego z pojawienia się sieci (w tych sieciach nie ma szczytu, ani dna, nie ma hierarchii) i zjawiska „okna tekstowego” w komputerze. Tylko to jedno zdarzenie sprawiło, że miejsce akapitów, rozdziałów i innych tradycyjnych rodzajów podziału tekstu zajęły równoważne i jednakowo efemeryczne bloki i grafiki o wymiarach komputerowego okna. Ciekawe, co powiedziałby Manguel o tym , co dzieje się teraz…

Manguel pisał Historię czytania przez siedem lat. Ilość cytatów, bon motów na temat czytania jest tam przeogromna. Książka niesie ogrom wiedzy o zjawisku czytelnictwa, które stanowi moim zdaniem - podstawę rozwoju człowieczeństwa. Przecież jesteśmy jedynymi zwierzętami potrafiącym, co więcej pragnącymi czytać i pisać. Godne podkreślenia jest to, że autor jednoznacznie opowiada się za prawem czytelnika do swobodnego wyboru lektur, a także dowolnej ich interpretacji. To jest gość, ktory myśli podobnie jak ja :) Chciałabym przeczytać jego Dziennik lektur z 2007 r.


Moja historia czytania to lektura mądra, lekka i dowcipna. Wspaniały przykład popularyzowania wiedzy. Dla bibliofila pozycja obowiązkowa.

Moją historia czytania A. Manguela zaczynam prezentowanie bardzo charakterystycznej graficznie i przemyślanej serii popularno-naukowej SPECTRUM wydawnictwa MUZA.


Na zdjęciu reszta moich zaplanowanych na rok lektur z tej serii.





__________________________
 Wyzwanie Z półki i Czytamy serie wydawnicze...

sobota, 8 czerwca 2013

Roberto Bolano "2666" - Część Archimboldiego

Roberto Bolano 2666 - Część Archimboldiego

Z posłowia do pierwszego wydania (rozumiem, że jest ich więcej – przecież to powieść- sukces…) i z prasy, która zapowiada 2666 Bolano jako „monumentalne dzieło” (ewentualnie „powieść totalną”) dowiaduję się, że autor poświęcił temu 1000-stronicowemu tomowi ostatnie lata życia przed śmiercią na niewydolność wątroby. Kolejna rzecz, na której koncentrują się i wydawca i dotychczasowi komentatorzy, to niezwykły akt odwagi ze strony jego spadkobierców, polegający na sprzeniewierzeniu się woli autora. Bolano zaplanował bowiem wydać swoje dzieło w pięciu częściach, każdą za określoną z góry przez niego kwotę pieniędzy. Pragnął zabezpieczyć w ten sposób finansowo swoją rodzinę.  2666 wydano jednak jako jeden tom, nie chcąc niweczyć integralności tego - w ich pojęciu - wielkiego dzieła.

Ja jednak myślę, podział na 5 części to był zamysł nie tylko komercyjny, ale i artystyczny. 2666 to jest po prostu pięć osobnych powieści - połączonych postaciami bohaterów.

Teraz moja lektura Bolano.
Najpierw przeczytałam dwustustronicową część pierwszą 2666 pt. Część krytyków. Potem sięgnęłam na półkę i znalazłam tam Chilijski nokturn z 2000 roku. Teraz mam za sobą kolejną, trzystustronicową część piątą 2666 pt. Część Archimboldiego. Chcę przez to powiedzieć, że mogę porównać 2666 z innym utworem autora.

I tak sobie myślę, że nieprzypadkiem komentarze wokół  tego „opus magnum” Bolano koncentrują się  kwestiach biograficzno-logistyczno-finansowych. One są ciekawe. W odróżnieniu do samej powieści.

Zgadzam się z twierdzeniem, że Bolano pragnął objąć swoją powieścią cały świat. Snując swą opowieść co chwila czyni dygresje, tworząc setki odnóg odbiegających od głównej historii. W Części  Archimboldiego dochodzą do głosu ponownie dwie jego główne obsesje, jasno wyrażone w Chilijskim nokturnie: pragnienie nieśmiertelności i podziwu czytelników oraz wyraźna fascynacja germańskością. Bolano mnoży historie, mnoży postacie, mnoży scenografie, mnoży rekwizyty, żeby jak najszerzej podzielić się swoją erudycyjną wiedzą na temat losów Niemiec hitlerowskich. Liczne postacie noszą nazwiska z dodatkiem „von”. Bolano wyraźnie zachwyca się ich  germańskim, arystokratycznym  brzmieniem.  Jest w tym coś perwersyjnego…  Ta niezdrowa i podejrzana w obliczu znanych nam wszystkim faktów fascynacja ujawnia się też w pogardliwym stosunku do innych nacji: naśmiewaniu się z nazwisk Latynosów: jakiś tam Lopez albo Fernandez (w części pierwszej powieści).  W opowieści o polskich żołnierzach, który w czasie kampanii wrześniowej, byli „słabo uzbrojeni, ale nie poddawali się, bo…  nie wiedzieli jak”. Inny Polak wyskoczył z lasu wprost na oddział głównego bohatera, bezbronny, pobił w walce wręcz  jakiegoś Niemca i choć mógł zabrać mu broń, nie zrobił tego, bo był zbyt głupi. Po chwili został zastrzelony.  
Oczywiście te epizody są opowiedziane ustami bohaterów. Nie są to treści wprost odautorskie. Co więcej pogardliwy ton może być czystą ironią odautorską. Możliwe, że w ten sposób Bolano wyraża poglądy wręcz przeciwne: zachwyt nad latynoskością i podziw dla inteligencji Polaków. I jest to kolejny element wywróconego świata pozorów, który nam przedstawia. Ale, szczerze mówiąc, nie jest to dla mnie takie pewne. Po prostu chciałabym, żeby tak było, żeby tam była jakaś wartość...

Jest to książka pełna tego typu odrzucających momentów, opowieści, pobocznych epizodów, sugerujących jakieś ukryte znaczenie. W rzeczywistości jednak, moim zdaniem, wszystko to ujawnia bezradność autora wobec różnorodności świata, którym zapragnął zawładnąć. Strzelanie z karabinu maszynowego ślepakami. Głośne i nieskuteczne.

Wydaje mi się, że Bolano przyjął błędne założenie, że można opisać świat, spisując  drobiazgowo, niemal dzień po dniu poczynania wszystkich postaci, które zamajaczą na horyzoncie jego opowieści.  Bardzo chciał napisać coś wielkiego, co uczyni go nieśmiertelnym. Coś, co sprawi, że setki krytyków literackich będą głowić się nad egzegezą jego tajemniczych (bo chaotycznych słów)), nad losami jego enigmatycznych (bo przypadkowych) bohaterów.

Do tego świat kobiet... Zupełnie nieprawdopodobne są te figury kobiece u Bolano.  No, nie mam po prostu słów... Ich zachowania nie mają żadnego racjonalnego uzasadnienia. To mnie skrajnie razi.  Opiszę to na przykładzie. Kiedy zaczyna się przemiana głównego bohatera, przemiana z prymitywnego matołka w erudycyjnego pisarza, pojawia się potrzeba ustabilizowania jego życia osobistego. Jak to zrobić? Potrzeba mu dać partnerkę, związać go z kimś. Jak to uczynić, skoro dotąd  nasz  Hans jedynie onanizował się w okopach?  

Zadanie pisarskie? Tak. Oto rozwiązanie Bolano. Na  ulicy podchodzi do Hansa nieznajoma dziewczyna. Całuje go prosto w usta. Mówi, że jest jego narzeczoną. Ten się dziwi, ale chętnie na to przystaje (typowy sposób przedstawienia zachowania ludzkiego u Bolano – nie ma ono żadnego uzasadnienia, często żadnego sensu).  Dziewczyna znika. Pojawia się ponownie, kiedy nasz bohater  przechodzi swoją przemianę. Jest jedną z prostytutek, na którą natyka się nasz bohater. To ona go rozpoznaje. Idą do łóżka. To jest miłość właśnie.

Mhh…  Słabe to jest. I to jest mój podstawowy zarzut do Bolano: absolutne nieprawdopodobieństwo psychologiczne stworzonych przez niego postaci wytwarza pustkę, która mnie odpycha. Więcej. Wyłączna koncentracja  na możliwych do zaobserwowania zachowaniach, na kolejnych działaniach, jakby ludzie byli bezwolnymi kijankami pod mikroskopem, oraz programowy brak dostępu do ich psychiki sprawia, że po 300 stronach bohaterowie ci – choćby mieli „von” w nazwisku i okazywali się nagle wybitnymi pisarzami - pozostają mi równie obcy jak na początku.

Oto najlepsze moim zdaniem fragmenty z tego, co przeczytałam w części piątej. Nie są to typowe kawałki. Są to wyjątkowo rzadkie refleksje, jakie  zostały wygłoszone na kartach powieści Bolano.

[…] Wewnątrz człowieka, który siedzi i pisze, n i e  m a  n i c. Nic, co byłoby nim, chcę rzec. Znacznie lepiej by uczynił, gdyby poświęcił się czytaniu. Czytanie to przyjemność i radość z tego, że się żyje, albo smutek z tego, że jest się żywym, a przede wszystkim to poznanie i pytania. Pisanie zaś to zazwyczaj pustka. W trzewiach człowieka, który pisze, n i e  m a  n i c. […] Pisze pod dyktando. Jego powieść czy wiersz, przyzwoite, całkiem przyzwoite, powstają nie w wyniku ćwiczenia stylu czy woli, jak sądzi biedny nieszczęśnik, ale dzięki ćwiczeniu s k r y w a n i a. Potrzeba wielu książek, wielu czarujących sosen, aby chroniły przed podstępnym wzrokiem książkę naprawdę ważną, pieprzoną jaskinię naszego nieszczęścia, magiczny kwiat zimy!

Proszę mi wybaczyć metafory. […]

Wiedziałem już, że nie ma co pisać. Czy raczej, że pisać warto tylko i wyłącznie wtedy, kiedy gotów jesteś napisać arcydzieło. […] A przy tym mało jest pisarzy, którzy rezygnują. Bawimy się w wiarę w naszą nieśmiertelność. Myślimy się w ocenie naszych utworów i w osądzie, zawsze oględnym, innych pisarzy. Zobaczymy się przy okazji Nobla w Sztokholmie, mówią pisarze, jakby mówili: zobaczymy się piekle. […]

Rzekłeś, Robercie Bolano.
_________________  
Z literą w tle

środa, 20 marca 2013

...Orhan Pamuk opowiada o swojej pisarskiej podróży


Orhan Pamuk Pisarz naiwny i sentymentalny

Trochę dziwnie zabrałam się do Pamuka. Dotąd nie odważyłam się sięgnąć po żadną powieść tego noblisty z 2006 r. Przeglądałam kilka razy w księgarniach, ale coś mnie zawsze odepchnęło. Zaglądałam... i widziałam dziwną, daleką, obcą tematykę, i... bardzo dużo słów. Wiem, że to, co piszę jest nieco dziwaczne, ale zdarza mi się, że niektórzy autorzy mnie… onieśmielają. I tak właśnie było z Pamukiem.

W końcu jednak, w 2012 roku, ukazały się jego eseje o literaturze Pisarz naiwny i sentymentalny. Eseistyka… czemu by nie spróbować? I to był dobry wybór :)

Książka jest pięknie wydana. Głęboka zieleń tła portretu umieszczonego na okładce kontrastuje z czerwienią wyklejki. W środku kremowy papier o szlachetnym wyglądzie i dobra, elegancka czcionka. Już to zwiastuje, że mamy do czynienia z czymś wyrafinowanym. I mamy.

Nie będę się za bardzo rozpisywać. Choć miałabym chęć, tak czuję się zainspirowana. Powiem tylko, że jest to bardzo ciekawa rzecz zarówno dla wytrawnego czytelnika, jak i dla młodego ambitnego czytelnika, który dopiero zaczyna - ma na koncie zaledwie kilkaset przeczytanych książek, nie zna jeszcze całej klasyki polskiej i światowej, i chciałby nauczyć się  lepiej… czytać, przede wszystkim powieści.

Bo Pisarz naiwny i sentymentalny to cykl wykładów Pamuka dla studentów Harvardu, napisanych po angielsku w 2010 roku.  Tylko, że nie są to wykłady napisane przez zwykłego nauczyciela. W każdym okrągłym, starannie oczyszczonym z każdego zbędnego słowa zdaniu, Pamuk ujawnia nie tylko warsztat pisarski, ale i swój niewątpliwy talent. Zaczynam chyba rozumieć, dlaczego jego prozę tłumaczy się na 50 języków.

Jedno rzuca się szczególnie w oczy. Ten człowiek jest naprawdę świadomy tego, co robi. Jest świadomy i pewny swoich kompetencji pisarskich, i swojego stylu. Wie, co chce osiągnąć i robi z czytelnikiem, co chce. Krótko mówiąc, wygląda na to, że Orhan Pamuk posiadł tajemnicę pisania.

Już dawno nie czułam się ‘zmuszona’ podkreślać w tekście książki tak wielu cennych zdań! Będę też ‘zmuszona’ wracać do tej książki wielokrotnie, tak jest treściwa.

Zawartości nie będę wam streszczać, bo byłaby to zbrodnia. Niemniej wspomnę, że Pamuk jest bardzo naczytanym człowiekiem. Nie oczytanym, tylko naczytanym – zanurzonym w literaturę klasyczną zarówno swojego regionu, jak i przede wszystka klasykę powieściową Europy. Mówiąc do amerykańskich studentów, opiera swoje wywody na analizie ulubionych dzieł Goethego, Schillera, Melvilla, Hugo, Balzaca,  Stendhala, Tołstoja, Dostojewskiego. Ale i Borgesa, Yourcenar, Kundery czy Naipoula.


Oto tytuły wykładów/rozdziałów:
1.      Co robi nasz umysł, gdy czytamy powieści?
2.      Panie Pamuk, czy naprawdę przeżył Pan to wszystko?
3.      Bohater, fabuła i czas w powieści
4.      Słowa, obrazy, przedmioty
5.      Muzea i powieści
6.      Centrum
Epilog

Pamuk pragnie przekazać przede wszystkim dwie idee: że zarówno pisarz, jak i czytelnik mogą przyjmować dwie postawy wobec utworu: naiwną (nieświadomą, spontaniczną) i świadomą (świadomą zastosowanych technik, rozumową, przemyślaną). Tę drugą Pamuk uparcie nazywa za utworem Schillera (Poezja naiwna i sentymentalna) postawą „sentymentalną”. To jest duża zmyłka. Słowo ‘sentimentallisch’ miało może zastosowanie w XIX wieku, u progu romantyzmu, dla określenia rozumnego, a nie bezmyślnego podejścia do życia i literatury, ale teraz znaczy dokładnie coś odwrotnego i trzymanie się tego pojęcia przez Pamuka  jest znacznym utrudnieniem – popatrzmy choćby na mylący tytuł. Ale coś mi się zdaje, że Pamuk musi taki właśnie być – wierny tradycji – za wszelką cenę. Przekonam się o tym, czytając już niebawem jego powieść Śnieg.

Druga najważniejsza myśl (spośród wielu wspaniale wyłożonych idei) dotyczy punktu centralnego powieści. Owo centrum, czyli idea przewodnia, inaczej problem, któremu tak naprawdę poświęcona jest powieść, jest najważniejszym elementem, który według Pamuka odróżnia powieść artystyczną od innych gatunków literackich. Warto poczytać, jak Pamuk powoli odsłania nam wagę tegoż centrum powieściowego. Gdy – jako czytelnik - zrozumiemy dobrze jego istnienie, jak go poszukiwać w tekście, jak je rozpoznać, jak może się przemieszczać, jak go może brakować, to zrozumiemy i już nigdy nie sprawi nam trudności rozpoznanie dzieła wybitnego literacko od literatury niższych lotów, w tym konwencjonalnej literatury popularnej.

[Skądinąd wciąż natykam się na blogach książkowych na sarkastyczne uwagi, jakoby nie sposób było dostrzec różnicy pomiędzy dziełami wysokich a niskich lotów. Albo czytam, że książki polecane przez krytyków nie nadają się do czytania i nikt ich nie zrozumie…]

Pamuk  w swoich wykładach dla amerykańskiej młodzieży sporo miejsca poświęca trudnościom, które czytelnik niewyrobiony napotyka, czytając literaturę artystyczną. Zacytuję więc tylko jeden fragmencik, a po resztę odsyłam do jego książki:

Czytając powieści science fiction, kryminały oraz romanse, nie zdajemy sobie pytania, jakie stawiał Borges podczas lektury Moby Dicka [we wstępie do Kopisty Bartleby’ego Melville’a]. Nie pytamy: „Co jest faktycznym tematem tej książki?”. Nie zastanawiamy się, gdzie szukać jej centrum, bo leży ono dokładnie tam, gdzie znajdowało się w setkach innych powieści tego typu. Zmieniają się tylko przygody, sceneria, głowni bohaterowie albo sprawcy zbrodni. W powieściach tego rodzaju głęboki temat wpisany w strukturę narracji pozostaje niezmienny. Z wyjątkiem  utworów kilku oryginalnych pisarzy, takich jak Stanisław Lem i Philip K. Dick w przypadku literatury science fiction, Patricia Highsmith w przypadku thrillerów i kryminałów czy John Le Carre w przypadku powieści szpiegowskich, książki tego typu nie inspirują nas do poszukiwania ukrytego centrum. Właśnie dlatego ich autorzy co kilkanaście stron wprowadzają nowy element służący budowaniu napięcia lub komplikowaniu intrygi. Lektura takich książek zapewnia jednak czytelnikom poczucie komfortu i bezpieczeństwa, ponieważ nie zmusza ich nieustannie do stawiania fundamentalnych pytań o sens życia. 
[Orhan Pamuk Pisarz naiwny i sentymentalny s. 142-143].

Po polsku ukazały się dotąd:

  • Śnieg (Kar) (Wydawnictwo Literackie, 2006)
  • Nazywam się Czerwień (Benim Adim Kırmızı) (Wydawnictwo Literackie, 2007)
  • Nowe życie (Yeni Hayat) (Wydawnictwo Literackie, 2008)
  • Stambuł: Wspomnienia i miasto (İstanbul: Hatıralar Ve Şehir) (Wydawnictwo Literackie, 2008)
  • Dom ciszy (Sessiz Ev) (Wydawnictwo Literackie, 2009)
  • Biały zamek (Beyaz Kale) (Wydawnictwo Literackie, 2009)
  • Muzem niewinności (Masumiyet Müzesi) (Wydawnictwo Literackie, 2009)
  • Cevdet Bej i synowie (Cevdet Bey Ve Oğulları) (Wydawnictwo Literackie, 2010)
  • Czarna księga (Kara Kitap) Wydawnictwo Literackie, 2011)
  • Inne kolory (Öteki renkler) Wydawnictwo Literackie, 2012)
  • Pisarz naiwny i sentymentalny (Saf ve Düşünceli Romancı) Wydawnictwo Literackie, 2012)
______________________________
Wyzwanie Z literą w tle




poniedziałek, 18 marca 2013

...to jest 'Tajemnica Brokeback Mountain' Annie Proulx


Annie Proulx Tajemnica Brokeback Mountain

Nieszczęśliwa miłość przydarzyła się w 1963 r. w Wyoming dwu mężczyznom: Jackowi i Ennisowi.

Jack w wieku czternastu lat wystąpił o prawo jazdy dla nieletnich, bo pozwalało mu ono pokonywać drogę z rancza do szkoły w godzinę.[…] Chciał iść do liceum, wydawało mu się, że jest w słowie liceum coś takiego, co wyróżni go spośród innych, ale samochód zepsuł się za wcześnie i skazał go na pracę na ranczu.

Ennis był takim dalekowidzem, że nie znosił czytać niczego prócz katalogu siodeł Hamleya.


Ich zakurzony świat zmienił się po tym, jak spotkali się na Brokeback Mountain. Choć przedtem nic tego nie zapowiadało, nagle świt wstał szkliście pomarańczowy, podbarwiony od dołu krystalicznym seledynowym pasem. Czarny jak sadza masyw góry bladł z wolna, aż nabrał koloru dymu z rozpalonego przez Ennisa ogniska. Zimne powietrze złagodniało, pasiaste kamyki i grudki ziemi zaczęły nagle rzucać długie jak ołówki cienie, a rosnące poniżej sosny zastygły w mroczne malachitowe bryły.

Kiedy się musieli w końcu rozstać, góra kipiała jakąś demoniczną energią, poznaczona migotliwym światłem przedzierającym się przez chmury, wiatr czesał trawę i wydobywał z ponadłamywanych skarłowaciałych drzew i spękanych skał przeciągły jęk. Kiedy schodzili coraz niżej, Ennis miał wrażenie, że spada, jak na zwolnionym filmie, głową w dół, nieuchronnie.

Nie mogli ze sobą być..., nie oni, twardzi kowboje z Wyoming.

[…] Ale jak nie można czegoś zmienić, to trzeba z tym żyć.

Przez kolejne 20 lat spotykali się co jakiś czas. Aż któregoś dnia Ennis dowiedział się od żony swojego kochanka, że ten został znaleziony z rozbitą głową przy drodze. 

I to jest koniec opowieści. 

PS. Czytam równocześnie wykłady Orhana Pamuka, który wiele uwagi poświęca najważniejszej umiejętności pisarskiej, jaką jest sprawienie, że każdy opisywany kamień i podmuch wiatru przekazuje coś  istotnego, a niedopowiedzianego, o bohaterach. Tak sobie myślę, że byłoby mu łatwiej, gdyby zacytował po prostu przykłady z Annie Proulx…

________________________
 Przeczytane w ramach wyzwania Trójka e-pik (historia nieszczęśliwej miłości) 
oraz Z literą w tle 

niedziela, 10 marca 2013

...zachęcił mnie 'Młodszy księgowy' Jacka Dehnela


Jacek Dehnel Młodszy księgowy. O książkach, czytaniu i pisaniu

365 stron skłaniających najpierw do śmiechu, a po chwili do myślenia. Książka, którą można i należy delektować się dłużej niż przez jeden wieczór, bo jest mocno skondensowana. Składa się z kilkudziesięciu felietonów, które Dehnel, poeta, pisarz, tłumacz, zapalony internauta i… dandys przemierzający okolice Powiśla w Warszawie z laseczką (typu canela), zdarzyło się, że i w cylindrze. W ogóle odważny chłopak. Odwagą, która pozwala mu być sobą: „grzecznym chłopcem”, który nie używa słów na k..., p…, i ch… (przy tej okazji Dehnel przypomina, że „zawsze na ch…, nigdy na h…!”). Poza tym jest erudytą, miłośnikiem języka czyli filologiem, oraz zbieraczem rarytasów piśmienniczych cierpiącym na horror vacui.

Człowiek w jakiś sposób mi bliski. Tak właśnie odebrałam postać, alter ego pisarza, jakie wykreował w Młodszym księgowym.

Czyta, kocha książki, kupuje dużo, w tym także curiosa, o których możemy sobie poczytać, śmiejąc się lub uśmiechając do woli. Paradoksalnie ten humanista w każdym calu rzeczywiście prezentuje czasami postawę księgowego. Porządek w tym zbiorze felietonów jest wręcz wzorowy. Zaproponował nam podział na teksty:

- o pisaniu, literaturze (w tym o literaturze z publikowanej w internecie, czyli neteraturze; pisarzach i grafomanach oraz kąśliwie o krytykach literackich). Musicie wiedzieć, że lubię, jak pisarz deklaruje swój stosunek do odwiecznego pytania: co jest ważniejsze – treść czy forma? Dehnel się nie waha:

„Co” […] jest jeszcze niczym, błahym zaczątkiem, igraszką wyobraźni – dopiero „jak” może stworzyć literaturę.

Choć… bogactwo treści, które nam proponuje Młodszy księgowy rzuca czasami na kolana. Zwraca też uwagę zawsze perfekcyjnie wykonany risercz (nieważne, czy pisze o zapomnianym w Polsce Lilienie, czy o kurach).

Pisze też:
- o pisarzach i pisaniu (cudowne passusy wyjęte z tekstów grafomanów!)
- o curiosach literacko-wydawniczych (jakie oko ma ten Dehnel, żeby takie cuda wypatrzeć, prawdziwy pasjonat.)
- o klasykach, choć czasami nie wprost – jak np. w felietonie poświęconym enuncjacjom posłanki Krystyny Pawłowicz o Szymborskiej:

Wierzba płacząca
(Salix alba L. 'Tristis')
[‘kojarzy mi się z Noblem, ale nie kojarzy mi się z Polską, z polską wierzbą […], nie kojarzy mi się ani z polską przyrodą, ani z polską historią…’]

- o stronie językowej tekstów [tu wybitny, a przy tym dowcipny tekst o przekładach, z próbkami ‘frazy rosyjskiej, czeskiej, francuskiej’. Po prostu genialne.]

- o czytaniu - a raczej nieczytaniu -  polskim. Dehnel nie boi się stwierdzić, że bez wspólnych lektur nie ma ‘wspólnoty skojarzeń’, nie ma wspólnego języka. Nie czytając i pozwalając na nieczytanie kultura polska przegrywa walkę o stworzenie i podtrzymanie istnienia warstwy społecznej zwanej kiedyś inteligencją. Czyżby(śmy) już nie byli potrzebni?

I tu Dehnel precyzuje, jak ich (nas) rozpoznaje. Podpisuję się pod tymi, niewygórowanymi przecież, oczekiwaniami :

‘polscy inteligenci – rozumieją od razu wszystkie hermetyczne żarty i aluzje, ironię ukrytą pomiędzy słowami, subtelne różnice pomiędzy rozmaitymi odmianami polszczyzny.’ 

Tylko kompetencja językowa pozwala stworzyć złożone wypowiedzi dotyczące trudnych tematów (a ważne tematy są takie, do licha!) oraz zrozumieć ich sens. Skoro inteligencja w ‘starym’ rozumieniu tego słowa zanika, to ciekawe co, a raczej kto, zajmie jej miejsce? 

Dalsze rozdziały to teksty:
- o literaturze dla dzieci i młodzieży
- o książkach i rękopisach oraz ich wspaniałej fizyczności.

Czyli wszystko, w co pasjonat, bibliofil, logofag, mól książkowy po prostu lubi się wgryzać…

Jak to w felietonach bywa, osnową tekstów Dehnela jest zwykle jakieś zdarzenie, obserwacja, spotkanie z pisarzem, czytelnikami, internautą, piękną lub dziwną książką, wizyta w domu pracy twórczej, księgarni, zasłyszane słowo czy zdanie. Bywa, że wystarczy po prostu spacer ulicami miasta. Tak wspaniałemu obserwatorowi, a Jacek Dehnel jest nim z pewnością, nie brakuje pomysłów. To bystrzak, któremu się wszystko kojarzy ze wszystkim. Szybko myśli. Pięknie i prosto, bez żadnych udziwnień pisze. Traktuje nas-czytelników jak partnerów do inteligentnej  konwersacji. Młody mężczyzna o nieco staroświeckim wyglądzie, choć teraz już dużo mniej niż kiedyś :). Człowiek niesformatowany przez zalewający nas banał i kicz.

Po prostu facet nie z tego świata. Oby mu się nigdy nie znudziło :)

poniedziałek, 25 lutego 2013

…Janusz Rudnicki coś jakby zszedł ostatnio na psy (na szczęście dla mnie)

Janusz Rudnicki Śmierć czeskiego psa

Po przeczytaniu opowiadań i felietonów Rudnickiego (rocznik 1956) jeszcze bardziej cieszę się, że prowadzę bloga. Bo może zachęcę choć jedną osobę do przeczytania tego autora! A nie jest to specjalnie znana postać, może dlatego, że mieszkaniec Hamburga, i chyba niewiele miał przez ostatnie 20 lat wspólnego z naszym rodzimym światkiem literackim. Ale teraz widzę, że się zaczął pokazywać, brać udział, pisać felietony. Cieszę się, bo to unikatowy człek!

Debiutował, mając lat niespełna czterdzieści w 1992 r. Poznali się na nim redaktorzy (redaktorki) W.A.B., która to oficyna wydaje go w serii Archipelagi. Wygląda na to, że podoba się nie tylko mnie i redaktorkom, o czym świadczą dwukrotne nominacje do nagrody NIKE (2007 i 2009). Tom krótkich form, który właśnie przeczytałam, jest finalistą także dwóch innych liczących się polskich nagród literackich: GDYNI i ANGELUSA.

Musiałam Wam i sobie to wyraźnie powiedzieć już na początku, że Marek Rudnicki jestdla mnie  właśnie takim człowiekiem-tajemnicą. To germanista i slawista, mieszkaniec Niemiec, self-made man, pisarz praktycznie nieznany w rodzinnym kraju, wybitny autor o nic nikomu nie mówiącym  nazwisku.

Śmierć czeskiego psa ma świetną okładkę, dobrze zapowiadającą to, co w środku. Pierwsza część – Teksty pierwsze -  to wspaniale absurdalne opowiadania, które mnie absolutnie zachwyciły! Druga część – Teksty drugie (tytuł nieprzypadkowo nawiązuje do miesięcznika krytyczno-literackiego) – to autorskie felietony, w których autor przedstawia nam różne dziwne zagadnienia związane z życiem, pisarzami  i sztuką.

Dziwna jest ta książeczka – pisana tak jakby nam ją Rudnicki opowiadał w kawiarni: ‘A wiesz, co mi się ostatnio zdarzyło…? A wiesz, czego ostatnio się dowiedziałem…?’

A zdarzają mu się dziwne rzeczy…   A dowiaduje się rzeczy specyficznych… A to, że James Joyce zgromadził pokaźny majątek, żebrząc listownie o wsparcie finansowe, po prostu kłamiąc jak z nut. Że Hłasko bliski był śmierci głodowej w pewnym hotelu w Izraelu, skąd po przesłaną mu zapomogę wyszedł w pożyczonych za małych butach, bo swoje przed założoną śmiercią sprzedał. Że zwłoki ojca Rudnickiego zostały wypłukane z cmentarza w Kędzierzynie-Koźlu przez powódź, i trzeba go było szukać po mieście, a krzyż z grobu ukradziony przez złomiarzy trzeba było odzyskać, kradnąc go ze skupu. Świat Rudnickiego pełen jest dziwnych zdarzeń, jakich pełno jest w życiu każdego z nas, ale do jakich najczęściej nie chcemy się przyznać, ani nawet zapamiętać. Pokazują bowiem człowieczeństwo trochę... w za dużym powiększeniu.

Czytam, to co przed chwilą napisałam, i w tym momencie dostrzegam to,  co daje nam prawdziwa literatura. Czym różni się opowiadanie napisane przez prawdziwego twórcę od jego streszczenia…

Tajemnicą!

To nie chodzi o opowiedziane historie, zdarzenia, zwroty akcji, choć te u Rudnickiego są naprawdę zaskakujące – dawno czegoś takiego nie czytałam! Zapisane sny z karłem, przygody na zatrzymanym wyciągu  krzesełkowym w dniu Zaduszek, zatrzaśnięte drzwi balkonowe, kiedy bohater wyszedł z kawą w piżamie…

To nie chodzi o bohaterów – co prawda dawno nie miałam do czynienia z tak irytująco bliskim mi – choć nie mówię, że do końca podobnym – człowiekiem. O takim poziomie szczerości, bliskości, czułości, niezdarności, pecha, goryczy, naiwności, niezaradności życiowej, samotności, kabotyństwa, a jednocześnie szczęścia do ludzi, dobroduszności, pogodzenia się ze światem, braku agresji, pragnienia bliskości, wołania o miłość, starania aż za bardzo, robienia krok za krokiem, pomimo odczuwania dojmującego braku sensu swego istnienia.

Może to chodzi o język – żywy język ulicy, język rozmowy, język dialogu, język myśli człowieka w mniej więcej moim wieku. Zaskakujące analogie, zaskakujące metafory, zaskakujące zestawienia słów. Rudnicki mnie bawi!

I motyw Kędzierzyna-Koźla, czyli miejsca urodzenia pisarza, czegoś, od czego być może pragnąłby się odciąć, ale co odciąć się nigdy nie da… Bo jest to, jak pisze,  „stacja węzłowa mojego życia”.  To także mój życiowy temat: poczucie wyobcowania, niepasowania ani do miejsca, z którego się pochodzi, ani do miejsca, do którego się dotarło…


I lektury, samodzielnie wybrane, przeżyte po swojemu.  Iwaszkiewicz, Białoszewski. Blisko mi do tego człowieka!

A najważniejsza dla mojej bliskości z Rudnickim jest  ta skrajna niemożność,  nieumiejętność roztkliwienia się, całkowity brak sentymentalizmu. Znajdą się pewnie tacy, którzy powiedzą, że to po prostu nieumiejętność cieszenia się życiem. Być może. W każdym razie, ja rozumiem doskonale taką oto definicję szczęścia z felietonu o Henryku Berezie:

Jak jest dobrze, to nic, siedzimy. Jak źle, to otwieramy sobie konserwę i jest dobrze.

PS. Przed mną lektura felietonów Rudnickiego zamieszczanych w Twórczości jako Listy z Hamburga, a wydanych przez W.A.B. pod absolutnie genialnym tytułem - świetnie oddającym jego postrzeganie świata - Męka kartoflana.


____________________
Przeczytane w ramach wyzwania Z literą w tle i Z półki