Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Trójka e-pik. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Trójka e-pik. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 18 sierpnia 2013

Niełatwo zostać człowiekiem, tzn. homo sapiens

Marcin Ryszkiewicz "Homo Sapiens. Meandry ewolucji"
Wydawnictwo CiS, Stare Groszki 2013

Nie wiem, co by to było, gdyby nie było doktora Marcina Ryszkiewicza?! Kto inny w Polsce wziąłby na siebie popularyzację wiedzy o ewolucji, biologii, filozofii natury? I to zawsze w dowcipnym, lekkim wydaniu, pomimo ogromnej erudycji i potężnej dawki wiedzy? 

Każde zdanie, ktore wychodzi spod pióra Ryszkiewicza jest w pełni logiczne, zrozumiałe, pozbawione żargonu, wiarygodne i uwzględniające możliwości przeciętnego czytelnika. Jego teksty bez najmniejszych zmian mogłyby stanowić podstawę lekcji szkolnych i to nie tylko biologii, ale i filozofii, etyki, czy historii idei.

Homo Sapiens to kolejna jego książka służąca tylko jednemu: żebyśmy byli na bieżąco z odkryciami światowymi z zakresu historii naturalnej. Żebyśmy uczyli się, bawiąc. Żebyśmy spędzali czas, rozwijając "te małe szare komórki". Książka wybitna. Czyta się ją cudownie!

Tym razem Ryszkiewicz oprowadza nas po historii rodu ludzkiego, przyjmując trochę "plotkarski" ton. Snuje on swoją gawędę, odwołując sie do historii odkryć na temat hominidów i nam pokrewnych. Przytacza historię stuleci dziwnych przekonań, jakie człowiek żywił na temat swojego pochodzenia. Plotkuje o absurdalnych niekiedy pomyslach naukowców. Nie zapomina o fałszerstwach, których autorzy niekiedy latami wodzili nas za nos. 

Analizuje m.in. (ale spokojnie, bez zbędnego obrazoburstwa) wpływ, jaki na naukowe myślenie o pochodzeniu, wyglądzie i funkcjonowaniu homo sapiens miał i nadal ma mit założycielski wszystkich religii judeo-chrześcijańskich - czyli idea, że bóg stworzył nas na swój obraz i podobieństwo. Fajnie jest o tym porozmyślać na chłodno. Muszę powiedzieć, że uwielbiam tego typu antropologiczne rozważania, operujące paradoksem, intelektualnym zaskoczeniem, wymagające zejścia z utartych ścieżek myślenia. Osobiście jestem wielką zwolenniczką teorii socjobiologicznej, która zasadę doboru naturalnego widzi jako podstawę funkcjonowania człowieka w każdej dziedzinie życia. Jest to jedyna teoria, ktora wyjaśnia wszystko :) Zakochałam się w jej intelektualnym potencjale w momencie, w którym przeczytałam, jak definiuje ona miłość: jako jedno z narzędzi ewolucyjncyh. Np. pocałunek określa jako wymianę chemicznej informacji o genach między dwojgiem osobników homo sapiens szukających najlepszego partnera prokreacyjnego. Moja antyromantyczna, racjonalna "aura" :) aż się rozświetla, kiedy to czytam :)

Z tego też powodu lektura Ryszkiewicza jest dla mnie najczystszą przyjemnością. Kiedy czytam zdanie rozpoczynające się od słów: Jak każdy, kto w pewnym momencie swojego życia żałował, że nie ma trzeciej ręki, zastanawiasz się pewnie..., po prostu odżywam! 
________________________
Trójka e-pik: literatura popularnonaukowa

środa, 14 sierpnia 2013

Evelyn Waugh "Daleko stąd. Podróż afrykańska"- pigułka na dobry humor

Evelyn Waugh Daleko stąd. Podróż afrykańska

Warto zatem choć przez chwilę rozważyć ewentualność, że w niewybaczalnym i niewytłumaczalnym przekonaniu Anglosasów o wyższości własnej rasy kryje się coś istotnego.
Evelyn Waugh

Niepoprawne, ale jakże urocze. Dokładnie tak jak  cała ta książka. Nie zgadzam się z jego poglądami, ale śmieję się, kiedy je czytam. Jak on to robi? Inteligentny autor, który ma chyba dostęp do jakichś tabletek z poczuciem humoru i kąśliwą ironią.

Całkowicie niepoprawna, obarczona stereotypami opowieść o zawadiackiej podróży za 500 funtów, którą Waugh przedsięwziął chyba wyłącznie z nienawiści do nudy i rutyny. Akredytował się jako dziennikarz i wyruszył z wilgotnego i mglistego Albionu wprost na gorącą pustynię Abisynii, żeby uczestniczyć w pompatycznej, a zarazem zupełnie pozbawionej znaczenia (przynajmniej zdaniem Waugh’na) intronizacji cesarza Hajle Sylassje (pisownia oryginalna). Zdaje się, że zdarzenie to nie specjalnego miało znaczenia politycznego dla świta, ale jakże było kulturotwórcze, żeby przypomnieć choćby tych, którzy o Hajle Sellasje potem pisali… Mamy rok 1930. Dalszy ciąg kaprysu i młody Anglik odwiedza także Kenię i Ugandę oraz, w ramach przypadków podróżnych, okoliczne krainy.

Niesamowity zmysł obserwacji autora, zmysł dotyczący szczegółów zachowania, ubioru, nastroju zdarzeń, stosunków społecznych oraz zaskakująco dobre rozeznanie w życiu politycznym makroregionu budzi podziw.  Dowcipne i lakoniczne, kiedy trzeba, teksty, w których autor popisuje się wirtuozerskimi wprost skrótami myślowymi.  Trudno tu streszczać cokolwiek - Afryka to jak wiadomo, kraina magiczna i kloaczna zarazem. Ale może zaciekawi Was może zupełnie poboczny watek polski :)  Polacy wpadają Waugh’nowi w oko  dwa razy: na statku jako „Polacy z saniami” (na równi ze Skandynawami) oraz przy okazji detalicznej relacji z samej uroczystości koronacyjnej cesarza. Sięga ona w swoim przepychu szczytów absurdu. Jak pokazuje to Waugh? 
Wymienia m.in. wszystkie odgrywane w całości hymny, z których polski „pobił wszystkie na głowę w długości w ilości zwrotek”.  Dostrzeżenie tego drobnego faktu  i przytoczenie go pokazuje, jak Waugh potrafi trafiać w sedno jedną frazą, jedną metaforą… Jak jednym przykładem udaje mu się skwitować daną nację czy osobę.  (A swoją drogą wygralibyśmy wówczas w tych zawodach tylko dlatego, że Rosjanie nie uznali za stosowne przysłać swojej delegacji :)

Pojawiają się także próby zdystansowania się, przeanalizowania i krytycznego ustosunkowania się do historii kolonialnej Korony Brytyjskiej. Oczywiście na tyle, na ile jest to dostępne młodemu beneficjentowi owego kolonializmu, mimowolnie przywiązanego do cywilizacji w formie zaproponowanej (odrobinę siłowo, nieprawdaż?) przez jego ziomków.

Szczególnie interesujący wydał mi się autoportret autora, który w nagłym przypływie introspekcji zamieścił Waugh w Daleko stąd. Jak wiadomo, od siebie nie można uciec, nawet będąc w Afryce:
Gdy jednemu znajomemu zazdroszczę umiejętności dostosowania się do różnych środowisk, innemu – doświadczeń kosmopolity, kolejnemu – niezłomnej odporności na sentymentalizm i humbug, jeszcze innemu – wolności od konwencjonalnych uprzedzeń, ostatniemu zaś – bystrego zarządzania finansami i doskonale zaplanowanej gościnności; kiedy zdaję sobie sprawę, że cokolwiek się ze mną dzieje i jakkolwiek bym nad tym nie ubolewał, nigdy nie stanę się „cynicznym światowcem”, o jakich czytuję w powieściach […]; że zawsze się będę czuł niezręcznie z dziewięcioma na dziesięć napotkanych osób; że zawsze doszukam się czegoś alarmującego lub odrażającego w rzeczach, które większość ludzi uważa za warte zachodu, i czegoś zdumiewającego w ich hierarchii wartości; że moja podatność na małe katastrofy i niesprawiedliwości życiowe będzie się raczej zwiększać, a nie zmniejszać […]

Cenię sobie taką szcerość. Waugh jest celnym obserwatorem także siebie samego i swoich reakcji na świat. Brawo. Za ironią i dowcipem (iście angileskim) kryje się powaga, poczucie niedopasowania i nadzwyczajna przenikliwość. Stąd dar dostrzegania tego, co - dla większości – pozostaje na zawsze ukryte, bo oczywiste. jesli teraz popatrzę na tę niewinną twarzyszkę delikatnego młodzieńca, typowego przedstawiciela "klasy próżniaczej", który patrzy na mnie z okładki książki, robi się jeszce ciekawiej.

Już nie mogę się doczekać, jak gdzieś upoluję jego najbardziej znane dzieło Znowu w Brideshad (Brideshad Revisited)!

Mam nadzieję także sięgać teraz częściej po reportaże. Planowałam sobie jeszcze, kiedy czytałam Kapuścińskiego, żeby sięgnąć po innych reprezentantów „wielkiego reportażu”. Evelyn Waugh był na mojej krótkiej liście. Mam też zgromadzone kilka rzeczy Tiziano Terzaniego.  Kogo by tu jeszcze?

____________________________________
Wyzwanie Czytamy serie wydawnicze… [d. Świat Książki, obecnie Wielka Litera], seria Strefy* Strefa Reportażu
Z literą w tle [litera W]

Trójka e-pik: książka z kontynentu afrykańskiego (miejsce akcji/pochodzenie autora)


poniedziałek, 5 sierpnia 2013

Na kotwicy - "Moby Dick"

Herman Melville Moby Dick czyli biały wieloryb

Trzeba powiedzieć wprost: gdybym musiała przeczytać Moby Dicka od pierwszej do ostatniej strony, to chyba bym się pocięła. Ale na wyrywki, przeskakując, wracając i skanując tekst, dałam radę. I podtrzymuję tezę, że trzeba wiedzieć, kto zacz ten Moby Dick.

Na czym polega mój problem z tą nowatorską na swoje czasy powieścią? Na nadmiarze. Autor powieści pomyślał o wszystkim. Na szczęście także o krótkich rozdziałach :) I podjął wysiłek, żeby o każdej kwestii, która przyszła mu do głowy, napisać. Duża sprawa dla samouka, którym był. Napisał o wszystkim, o czym wiedział, co zasłyszał (inspiracją była tragedia statku wielorybniczego Essex), a czego mu brakowało do pełni obrazu, wymyślił (wieloryb odgyzający nogę?). 

Starał się też objąć swoją uwagą jak największą ilość zdarzeń, zjawisk, ludzi, charakterów, losów. A następnie wszystko to jakoś powiązać z wielorybami lub w ostateczności rekinami. I Biblią. I ująć w piękne słowa. Raz przyjętej symbolice pozostał wierny do końca. Czyli to jest o wielorybach i ludziach, a dokładnie o polowaniu na wieloryby (które Melville znał z autopsji) ujętego jako alegoria walki dobra ze złem. Także walki człowieka z naturą. Drugim głównym bohaterem Moby Dicka jest na poły mityczna społeczność wielorybnicza  z Nantucket - przeniesiona na morze nie przestaje być skonfliktowana. Trzecim - ogarnięty obłędem kapitan Ahab. Czyli mamy też człowieka w sytuacji skrajnej. Natura, społeczność i człowiek. Od ogółu do szczegółu. Komplet.


Moby Dick pisany w połowie XIX wieku jako majstersztyk sztuki piśmienniczej musiał zadziwić. Chyba nikt czegoś takiego wcześniej nie skonstruował... Zadziwił i mnie w XXI wieku. 

Jak można pisać książkę w nadziei, że zdoła się poruszyć każdą  ważną kwestię, jaka stanęła przed człowiekiem w historii jego dziejów, biorąc za jej początek czasy biblijne? A wyraźnie takie zadanie postawił sobie Herman Melville. Powieść totalna, tak to się teraz mówi. Łącząca  sobie wszystkie możliwe gatunki,  łącznie z nieistniejącymi przypisami do nieistniejących ksiąg. Tak, on zastosował ten ulubiony chwyt borgesowsko-cortazarowsko-ecowsko-bolanowski już w 1850 roku!

Niestety. Wszechobecna w tej księdze poetyka nadmiaru zupełnie mi  jednak nie smakowała. Czytam wielce precyzyjne opisy nabijania na harpuny poszczególnych sztuk w wielorybim stadzie. Cieszę się, że ostatnie tchnienie niektórych z nich nie pozostawia obojętnym nawet dziewiętnastowiecznego  narratora, choć przemysłowy połów był wówczas - i jest w tej książce - aprobowany bez zastrzeżeń.  Obecnie pewnie inaczej byśmy widzieli rozkład sił zła i dobra. I raczej nie wieloryb (Lewiatan) by nam posłużył jako odwieczny symbol zła... 


Potem czytam esej o bieli w rozdziale Białość wieloryba. Jestem zaskoczona i doceniam tę próbę intelektualnych rozważań nad symboliką barwy, wplecioną w opis rzeźniczej działalności ludzi na statkach. Patrzmy dalej. Obłęd Ahaba jest... nieciekawy. Nie porusza. Może dlatego, że nazwany wprost nie niesie tajemnicy? A inne postaci? No cóż, paleta charakterów jest zaiste imponująca, ale głównie dla literaturoznawcy. 

Udane – zaskakujące i ujęte w piękne słowa –  jest szczęśliwe zakończenie, kiedy to tratwa ratunkowa  wyskakuje niczym korek z wiru wciągającego statek bohatera w morskie odmęty. Ale na podziwie skończyć się musi. Brak we mnie współbrzmienia. Może w innym momencie mojego życia?

Bo ja jestem zanurzona we współczesności. Moja wrażliwość nakierowana jest na brak, niedopowiedzenie, sugestię zaledwie, prostotę. Wczoraj oglądałam obraz Rothko – malowany czarną farbą na czarnym tle. Malarstwo toralne. Tylko tyle i aż tyle. Ja to odczułam. Ja w to się zagłębiłam. Wszystkie słowa Melvilla, cały ten sztuczny gwar, przymus dopisania jeszcze jednej strony w nadziei skatagolowania wszelkich objawów życia jest dla mnie dziś nie do przyjęcia. Nie dziś.

Rothko Chapel, Houston

___________________________

Wyzwania:
Czytamy serie wydawnicze... Kolekcja Gazety Wyborczej: XIX wiek [AGORA]
Trójka e-pik (powieść, której jednym z głównych bohaterów jest zwierzę)

wtorek, 16 lipca 2013

Kazuo Ishiguro. Japonia po wojnie i złudzenia

Kazuo Ishiguro „Malarz świata ułudy”
(ang. „An artist of the floating world”)

„…bez wątpienia panuje tam atmosfera czystości budząca poważanie.”

Akcja powieści toczy się w Japonii tuż powojennej, między październikiem 1948 a czerwcem 1950. Bohaterem jest starszy już człowiek, artysta malarz Masuji Ono. Snuje on opowieść  o swojej przeszłości, swojej rodzinie, córkach,  w końcu wnukach.  Opowieść obyczajowa z powojenną Japonią w tle. Tyle streszczenie.

Z tą powieścią jest jednak trochę tak jak z drzeworytami japońskimi. Ostatnio mieliśmy z mężem okazję zobaczyć je w oryginale w Sopocie na wystawie "Wędrówka na Zachód – japońskie drzeworyty kolorowe z XIX wieku". Niewyobrażalnie piękne, doskonale opisane, żeby umożliwić ich zrozumienie przez ludzi Zachodu. 


Jednocześnie jakby torturowane, bo rozpłaszczone na ścianach pod szybami, choć w rzeczywistości przygotowane były do powiewania w przestrzeni i przechowywania jako rulony. Ale za daleko odbiegłam od meritum…  Wszystkie drzeworyty można bez większego trudu ułożyć w czytelne - nawet dla nas - kategorie, ze względu na tematykę, jaką prezentują. Były więc drzeworyty ze scenkami z życia samurajów, z życia wieśniaków, z życia bóstw,  ze świata przyrody, i najbardziej popularne z życia gejsz. Te z kolei możnaby z kolei ułożyć z punktu widzenia ujęcia postaci: gejsza idąca ulicą, gejsza czesząca włosy - widok  z przodu, gejsza  z widocznym karkiem, gejsza z odsłoniętymi piersiami, itd., itp.  Piszę o tym tylko, co sama zauważyłam.



W kulturze japońskiej wszystko wydaje się być sformalizowane i poddane surowym regułom. Piękno osiąga się poprzez osiągnięcie mistrzostwa w danej kategorii. Dowolność jest… niczym.

I teraz już wracamy do „Malarza świata ułudy”, powieści z 1986 roku. Jej autor, Kazuo Ishiguro jest Anglikiem japońskiego pochodzenia. Urodził się w Nagasaki w 1954. Jeszcze raz – autor urodził się w mieście zniszczonym bombą atomową zaledwie 9 lat po II wojnie światowej. To nie zostaje bez śladu. Gdybym była na jego miejscu, chciałabym się do tego faktu odnieść. Ishiguro wybrał w tym celu doskonale wszystkim znaną formę powieści podsumowującej życie bohatera na starość.  W ramach tej utartej formy udaje mu się przemycić kilka zaskakujących rzeczy.
Pakt Trzech - koalicja Niemiec, Włoch i Japonii z 1940r.
Pokazana przez niego Japonia nosi ślady zniszczeń wojennych – dom bohatera jest zniszczony od podmuchu bomby, całe dzielnice są obrócone w ruinę po nalotach, bohater stracił jedynego syna na wojnie w Mandżurii, w gazetach piszą o kolejnej egzekucji zbrodniarza wojennego, jeden z dyrektorów firmy, która ma zaszłości wojenne, decyduje się popełnić harakiri w ramach społecznego zadośćuczynienia (żeby ostatecznie zmyć plamę na  wizerunku firmy), a nasz bohater ma kłopot z wydaniem młodszej córki za mąż, bo był malarzem propoagandowym. Mówi się też o wymaganiach, jakie stawia „okupant amerykański” (Japonia była pod okupacją amerykańską do 1952 roku). Nie czujemy jednak grozy wojny. Nic a nic. Bo... nie ma rozliczenia wewnętrznego, nie ma wstydu, za to co się robiło, jest za to głębokie poczucie, że robiło się z przekonaniem to, co wtedy – w latach 30. i 40. - uznawało się w „wielkiej Japonii” za słuszne.  

Mogę się tylko domyślić, jak bardzo niekulturalne byłoby w tym kontekście wymówienie takich słów jak „nacjonalizm”, „militaryzm w służbie poczucia wyższości swojej rasy”, „ludobójstwo” (Nankin), „hańba bycia sprzymierzeńcem Hitlera”…

Kapitulacja Japonii

Kazuo Ishiguro doskonale pokazuje, że pewne motywy, przekonania, uczucia nigdy, przenigdy nie mogą zostać ujawnione w tej kulturze powściągliwości, stłumienia i wyparcia tego, co przynosi wstyd (mówiąc językiem europejskim). Nie mówi tego jednak wprost, stosownie do tego faktu, że w Japonii wszelkie ważne treści są zakodowane w pewien ustalony sposób, czytelny tylko dla ich społeczności.

Kazuo Ishiguro daje więc nam do zrozumienia. I każdy zrozumie tyle, ile zdoła. Tak jak z drzeworytem. Ktoś zobaczy na nim tylko gałązkę wiśni, a ktoś inny, znający więcej znaków w kodzie, opowieść o życiu i śmierci.

Kazuo Ishiguro
„Malarz świata ułudy” to powieść oddająca hołd kulturze Japonii poprzez swój formalny kunszt. Jest napisana lekko, cudownym, bogatym językiem, jakby pociągnięciami pędzelka na płótnie. Autorowi udało się osiągnąć niesamowitą płynność tej gawędy, która przybliża nas do tego, co skrywa kultura japońska, nie wdzierając  się w nią, lecz tylko uważnie zerkając spod oka. Niczym na kuszącą gejszę  „ze świata ułudy”, przechadzającą się z wachlarzem w dzielnicy rozrywki. 

PS. Angielskie wyrażenie "floating world ", zostało przetłumaczone ładnie, ale obawiam się, że niezgodnie z sensem oryginału.  Wyrażenie to jest moim zdaniem odpowiednikiem wyrażenia Ukiyo-e, czyli "obrazy przepływającego świata", gdzie "przepływający świat" to po prostu dzielnice rozrywki - miasto gejsz - symbol minionego, tradycyjnego świata japońskiego. Więcej o tym na wiki TU.

___________________________
Wyzwanie Trójka e-pik (książka, której akcja dzieje się w Chinach lub Japonii)


niedziela, 14 lipca 2013

Po co komu nowy Hannibal?


Thomas Harris ”Milczenie owiec” i „Hannibal”

Cykl powieściowy Harrisa zapoczątkowany został  „Czerwonym smokiem” (wyd. am. 1981). Tę powieść opuściłam, bo nie było jej w bibliotece. Przeczytałam za to drugi z kolei tom „Milczenie owiec” (1988)  i trzeci  „Hannibal” (1999). Jest jeszcze prequel wszystkich „Hannibal po drugiej stronie maski” (2006).  

Sięgnęłam po te thrillery z dwóch powodów: szukałam jakiegoś w miarę wartościowego czytadła wakacyjnego w ramach Trójki e-pik. Ponadto dowiedziałam się, że ostatnio ponownie nakręcono „Hannibala”. Rolę kanibala Lectera, która na wieki wydawała się spleciona z Anthony Hopkinsem, powierzono w nowym filmie Duńczykowi Madsowi Mikkelsenowi. To mnie zaskoczyło. Jak się okazuje, Mikkelsena tez zaskoczyła propozycja powtórzenia  roli  Hopkinsa. Podobno zapytał: "Rola Hopkinsa jest perfekcyjna, niby co można do niej dodać?

Postanowiłam też poszukać odpowiedzi, sięgając po pierwowzór literacki.  I wiele zrozumiałam. Ale od początku. Oto, co ustaliłam w moim wewnętrznym śledztwie :)

Nie mam wątpliwości, że „Milczenie owiec” Harrisa to przełomowy kryminał o charakterze thrillera psychologicznego, który już na zawsze będzie punktem odniesienia dla każdego ”mocnego” kryminału. Jest to tzw. benchmark, żeby użyć niezbędnego czasami języka language. Wszystkie szaleństwa i okrucieństwa powieściowych seryjnych morderców stały się możliwe i do wyobrażenia dopiero po „Milczeniu owiec”.

Późniejszy o dekadę „Hannibal” też jest przełomowy. Jak to możliwe? Chyba trochę przesadzam? Nie przesadzam, powieść ma przełomowy charakter. O tym, że mało sie o tym mówi, zdecydował fakt, że wszyscy oglądali film, a nie wszyscy przeczytali książkę. Jeśli kojarzymy ten tytuł z filmem, to widzimy w Hnnibalu zaledwie nowatorskie ujęcie rodzącej się wzajemnej fascynacji między psychopatą i policjantką. 

Powieść tymczasem może być uzana momentami wręcz za nudną, bo wypełniona jest szczegółami z zakresu historii sztuki, muzyki poważnej, architektury, historii Włoch, urbanistyki, kulinariów, winiarstwa, historii broni białej, polowań, hodowli trzody chlewnej, ryb drapieżnych, aparatury podtrzymującej życie, kryminalistyki. I do tego wszystkie te detale  są naprawdę niezbędne, żeby opisać i skontrastować dwie postawy życiowe: skrajnie estetyzującego sybaryty i konesera jakości życia - Europejczyka, byłego hrabiego, Hannibala Lectera i skrajnie pragmatycznej, pedantycznej, wzorowej uczennicy Quantico, prostej amerykańskiej „wiejskiej czerstwej baby” – agentki FBI Clarice Starling. 

A wszystko to napisane  zostało dla kilku końcowych scen, w których nasza para bohaterów  znajduje wspólny język... i nie tylko. Dobro i zło jednoczy się w kulcie piękna i sztuki, zupełnie abstrahując od kategorii dobra i zla... [Jako żywo jak w przypadku Leni Riefenstahl i Hitlera.]

I na tym polega przekroczenie kolejnego tabu dokonane przez Thomasa Harrisa. Przyjęło się, że autorzy  nie pozwalają złu zwyciężyć, choć wielu nie waha się pokazać go jako bardzo pociągającego. Fascynacja złem - tak. Ale na końcu i tak dobro musi zwyciężyć. A tu psikus...


I do tego potrzebny jest Mads Mikkelsen. Młodszy od intrygującego, ale na pewno nie seksownego Hopkinsa. O niebo przystojniejszy, o niebo bardziej przypominający upadłego anioła, pięknego, pociągającego Szatana-erudytę, którego przyszło mu zagrać, w zgodzie z prawdziwym sensem powieści Harrisa „Hannibal”.
___________________
Trójka e-pik (wakacyjne czytadło)
Z półki ("Hannibal" to moja 25. książka z własnej półki w tym roku. Wyzwanie ukończone!)
Z literą w tle [H]


poniedziałek, 8 lipca 2013

Akwanie czy terranie? "Czwarta epoka" Kobo Abe

Kobo Abe Czwarta epoka
Powieść o charakterze dystopii (lub antyutopii) wydana w 1959 roku w Japonii, zaledwie 10 lat po Orwellowskim Roku 1984

Bohaterem jest japoński naukowiec pracujący nad konkurencyjną w stosunku do radzieckiej Moskwy 1 i 2 prognostycznej maszyny obliczeniowej (dziś zwanej komputerem), która dla niego samego jest wyzwaniem badawczym, dla pozostałych doskonałym narzędziem panowania nad światem. Krok po kroku, niczym w thrillerze z elementami powieści kryminalnej poznajemy tajemnicze przedsięwzięcie nakierowane na wyhodowanie udoskonalonych ludzi. Przy okazji pojawia się sekwencja pytań, które rozwój cywilizacji postawił przed człowiekiem współczesnym. Abe Kobo, któremu, jestem pewna, zależało na godnej przyszłości człowieka, prowadzi z czytelnikami dialog na temat ludzkiej wolności, rozwoju społecznego, rozwoju nauki, moralności w czasach skoku cywilizacyjnego, granic działań politycznych.  
Tak o tym pisze w posłowiu: 
"W zasadzie zrealizowałem cel napisania tej powieści, jeśli tylko udało mi się przybliżyć czytelnikowi konfrontację z okrucieństwem przyszłości, jesli wywołałem ból i napięcie i w ten sposób doprowadziłem do wewnętrznego dialogu." [podkreślenie moje]

Czwarta epoka to hiperbola lęków z lat 50. XX wieku, lęków związanych z rozwojem technologii, atomistyki, niekorzystnych zmian klimatycznych i pierwszych udanych ingerencji biotechnologicznych.  Szczerze mówiąc, od tamtej pory obawy ludzi pozostały te same, tylko silniejsze. Nadal obawiamy się, i to niebezpodstawnie,  sztucznej inteligencji, „maszyn liczących” prognozująch i nadzorujących ludzkie zachowania w każdym aspekcie, wnikania w myśli ludzkie, manipulacji gatunkowych, tajnych programów służących wybranym grupom  społecznym, politykom lub celom militarnym. Obawiamy się też podniesienia poziomu oceanów, nawet jeśli nie będzie to wprost nadejście tytułowej  czwartej epoki lodowcowej…

Chcę powiedzieć, że problematyka Czwartej epoka nie zestarzała się tak jak powinna przez te 50 lat. Wszystkie powyższe tematy powinny być nieaktualne, ale... nie są. Poszliśmy do przodu w wielu sprawach, np. nadzorujemy teraz świat za pośrednictwem internetu, a nie telewizji, jak przewidywal Abe. Kobiety japońskie nie noszą już na co dzień kimon przwiązanych pasem obi, a problem oddychania człowieka płynem zamiast tlenem został już jakiś czas temu rozwiązany przez firmy produkujące na potrzeby wojska bez konieczności rozwijania u naszego gatunku oddychania skrzelami... Ale to są zaledwie szczegóły... 

Problemy związane z tym, co może zrobić człowiek, żeby przetrwać lub poprawić swoją własną sytuację, szczególnie, jeśli może to zrobić nie sobie, tylko komuś innemu, pozostają podobne. Co jest istotą człowieczeństwa? Czemu może w dzisiejszych czasach służyć komunikacja w obrębie naszego gatunku? Czy np. zgrzytanie zębami może zastąpić porozumiewanie się miedzy ludźmi? Czy człowiek, który utracił gatunkową zdolność uśmiechania się  i płaczu pozostaje wciąż człowiekiem? Pytania jednocześnie śmieszne i inspirujące...

Ciekawa jest też "tłumiona" japońskość Kobo Abe, polegająca na forsownym "czyszczeniu"  tekstów z elementów kojarzonych z orientem, kulturą samurajów i kimon, typowej wschodniej scenerii, kolorytu lokalnego...  Kobo Abe, wydaje się, bardzo starał się w swojej tworczości wyjść poza Japonię. Dotykać tematów uniwersalnych, unikając skojarzeń ze swoją kulturą. 

Ale... Czwarta epoka jest japońskością mimowolnie przesiąknięta. Wydaje mi się, że tylko wyspiarz mógł wybrać jako temat, a potem tak wiarygodnie przedstawić wizję modyfikacji gatunku ludzkiego tak, aby był zdolny oddychać pod wodą. Tylko Japończyk mógł tak precyzyjnie opracować system wodnej hodowli dzieci-akwanów, świń i krów podwodnych, itp. zupełnie jakby to były fermy alg. Tylko żona Japończyka mogłaby poddać się aborcji, bo przekazano jej telefonicznie, że mąż kazał jej to zrobić…


Wizje spisane przez Abe odwierciedlały dość powszechne w XX wieku, choć często nieuświadomione, obawy. Z czasem przeniknęły do popkultury światowej i pod koniec wieku zaczęły pojawiać się masowo w  takich obrazach filmowych jak Wodny świat Kevina Costnera, czy serialu Zaginieni. Hodowle złożone z ludzkich osobników generujących energię dla maszyn w Matriksie są bliźniaczo podobne podwodnych hodowli Kobo Abe. Najbardziej jednak zajmujący i nowatorski  w czasach, gdy Abe pisał swoją futurystyczną wizję (1959 r.) był motyw myślącej maszyny, która początkowo tylko analizuje problemy sformułowane przez człowieka, potem sama je formułuje i rozwiązuje, żeby w końcu sama stać się największym problemem – wcielając bez skrupułów w życie to, na co człowiekowi nie pozwalało sumienie. Tak było choćby w przypadku Hala 9000 w Odysei Kosmicznej Arthura C. Clarke’a wydanej po raz pierwszy na łamach prasy  właśnie w latach 50. 

Bardzo ciekawe, jak zimna wojna, lęk i niepewność, czy za chwilę  nie wybuchnie kolejna wojna światowa, obawa o gatunek ludzki w obliczu dostępu do bomby atomowej wyrażała się w zbliżonych wizjach – zarówno autorów  amerykańskich, jak i japońskich, w między nimi Kobo Abe… 

Co do strony formalnej, to muszę powiedzieć, że powieść Abe jest mieszanką gatunkową, sygnalizuje wiele poważnych problemów, ślizgając się jednak po powierzchni. Warstwa psychologiczna postaci jest ułomna na tyle, że powieść nie budzi grozy stosownej do jej tematyki. A wszystko to pomimo niezwykłego pomysłu fabularnego i ciekawych zwrotów akcji.

Dla fanów futurologii, literatury japońskiej oraz badaczy głównych motywów popkultury.
_______________________
Trójka e-pik (książka z motywem żywiołu - woda)
Czytamy serie wydawnicze... Biblioteka Japońska [Wilga]

niedziela, 30 czerwca 2013

Piękno może być złe. Leni Riefenstahl

Dodaj napis
Steven Bach Leni. Życie i twórczość Leni Riefenstahl

Berta Helene Amalie "Leni" Riefenstahl urodziła się 22 sierpnia 1902 w Berlinie, zmarła we śnie 8 września 2003 w Pöcking w wieku 101 lat. Była niemiecką aktorką i – przede wszystkim - reżyserką filmową oraz fotografem. Najbardziej znana z nowatorskiej estetyki. Jej osoba i twórczość budziła często kontrowersje z powodu filmów propagandowych, jakie nakręciła w okresie hitleryzmu. Jej "Triumf woli" z 1934  to film powszechnie uznawany za najlepszy film propagandowy w historii. Była genialną realizatorką filmową zwłaszcza w sposobie filmowania ludzkiego ciała i, choć propaganda jej wczesnych filmów budzi niechęć wielu ludzi, to ich estetyka każe twórcom filmowym określać je mianem wybitnych. 
(w oparciu o Wikipedię)

Ksiązka Bacha to wartościowa, obiektywna, przeciekawa biografia niesamowitej kobiety, która przeżyła cały wiek XX. Leni Riefenstahl jest dla mnie symbolem złożoności, niejednoznaczności tego świata. I ucieleśnieniem stwierdzenia, że piękno może być złe. O niej mówiono, że była „śliczna jak swastyka”.



Jest najlepszym przykładem tych wszystkich twórców, którzy mają w życiorysie zaczadzenie fanatyczną ideologią. Riefenstahl budzi we mnie skrajne uczucia: od absolutnej pogardy (kiedy myślę o jej oddaniu Hitlerowi) do absolutnego podziwu (kiedy patrzę na zbiór jej zdjęć  z lat 60. i 70. z Afryki). 



Jej działalność na rzecz Hitlera napawa mnie odrazą, a jednocześnie nie mogę powstrzymać zazdrości wobec faktu, jak twórczo przeżyła swoje życie. Potępiam ją za jej wysługiwanie się zbrodniczemu reżimowi. Ona tłumaczy ten fakt nieświadomością okropności wojny… Lecz ja nie wierzę jej. Nawet żyjąc tylko kręceniem filmów, nie mogła nie być świadoma, czemu one służyły. Jednocześnie nie mogę powstrzymać zazdrości, kiedy czytam, jak wyszła z nędzy, została artystką, całe swoje długie życie przeżyła, robiąc to, co chciała. 

Ktokolwiek widział oblicze Furhera w "Trumfie woli", nigdy go nie zapomni. Będzie go prześladować za dnia i w nocy i, niczym stłumiony płomień, trawić jego duszę. 
dr Joseph Goebbels

Leni Riefenstahl należała do tych osób, które noszą w sobie kult siły, zgodę na to, że silni powinni mieć władzę nad słabymi. Wierzyła, że niektórzy są bardziej predystynowani do bycia panami świata. Jak wiemy, tacy ludzie nie zniknęli wraz z upadkiem hitleryzmu. To jest pewna skaza charakteru (ujmując to potocznie). Jest to typ osobowości skłonnej do poddania się autorytaryzmowi, wielbiącej siłę. Miała to Leni Riefenstahl, mają to skini, mają to kibole, mają też niektórzy politycy idący po władzę w przekonaniu, że są lepsi od innych. 

Oczywiście Leni była tylko artystką. Niemniej za czasów Hitlera jej artyzm został - za jej zgodą - wykorzystany, żeby pogłębić fanatyczną wiarę w wodza i jego pomysł wojenny.





...same tylko ustawy Gestapo tu nie wystarczą. Masy potrzebują bożka. 
Adolf Hitler






O tym, że Leni była w stanie zrobić wszystko, żeby osiągnąć swój cel świadczy np. to, że była w stanie skwapliwie wykorzystać jako darmowych statystów Cyganów z obozu koncentracyjnego, a potem ich odesłać na śmierć do obozu.  Potrafiła błyskawicznie o nich zapomnieć. Wyprzeć ich z pamięci. Chętnie uwierzyć, że otrzymają dobrą opiekę w obozie koncentracyjnym... Przecież nowe wspaniałe filmy czekają na nakręcenie... Nowe wspaniałe cele czekają na osiągnięcie... Kto miałby po nie sięgnąć, jak nie ona Leni - dziewczyna, która kiedyś powiedziała: "Chcę zostać kimś wielkim!". 

Ta postawa najlepiej opisuje jej mentalność – mentalność, którą ona pewno nazwałby mentalnością zwycięzcy… Ja nazwę to raczej bezmyślną efektywnością. Brakiem empatii. Psychopatią w wydaniu glamour. Po prostu cel uświęca środki. 

Po wojnie ta sama Leni, mając 77 lat kłamie, że ma ich tylko 50, żeby ukończyć kurs płetwonurka.  Udaje się, bo wygląda na 50-latkę. [Akurat o tym epizodzie w książce nic nie ma.] Całe życie była niezwykle piękna i sprawna, niezwykle atrakcyjna. A jej nowatorskie zdjęcia podwodne zrobią kolosalne wrażenie i wyznaczą nowe granice sztuki. 



Czy dobrze zrobiła kłamiąc? Ona nie miała nawet cienia wątpliwości, że tak. Robiła to, co sama uważała za słuszne. Nie była zainteresowana tym, co myślą o niej inni. Nigdy.

Jednak Leni ma na koncie także zdjęcie takie jak to poniżej, z Końskich, miasteczka w Polsce (zresztą położonego niedaleko miejsca, gdzie ja się urodziłam), w czasie okupacji, w momencie rozpoczęcia rozstrzeliwania cywilów. Na zdjęciu widać nie SILNĄ, pozbawioną wątpliwości kobietę, tylko SŁABĄ, przerażoną, odczuwającą strach, a może i wstyd z powodu tego, co się dzieje, kobietę. Może został tu uwieczniony jeden z niewielu momentów, w których Leni znalazła się w kontakcie z rzeczywistością.



________________________________
 Z literą w tle (B)
Trójka e-pik (biografia)



czwartek, 20 czerwca 2013

Lubię ład, nie chcę zostawić po sobie bałaganu. - "Dziennik Helgi"

Helga Weissova Dziennik Helgi. Świadectwo dziewczynki o życiu w obozach koncentracyjnych

Mogę polecić tę książkę jako pierwszą lekturę dla osób, które chcą przeczytać coś o Holocauście. Jest to dziennik żydowskiej dziewczynki z Pragi, która staje się ofiarą hitleryzmu i zostaje zmuszona  do walki o przeżycie między 10 a 15 rokiem życia. Czyli są to niezmodyfikowane żadną ideologią fakty, opisane językiem prostych zdarzeń na miarę dziecka, a potem nastolatki. Wierzcie mi, Helga nie roztrząsa niesprawiedliwości losu, ona po prostu się dziwi, że ludzie potrafią być tacy niedobrzy...

Helga Weissova jest jednym z zaledwie setki dzieci ocalałych z getta w Terezinie. Dotąd w Polsce niewiele mówiono o tym mieście-getcie, w którym gromadzono Żydów z terenów na południe od Polski. 

Wielką wartością dziennika Helgi jest właśnie ukazanie życia w tym „idealnym mieście Żydów”, dawnych koszarach teraz zamienionych w wielkie, wielotysięczne  więzienie, obóz przejściowy. Zadziwiające było to miejsce…  Zanim  przebywający tam człowiek trafił do transportu do KL Auschwitz,  doprowadzano do jego stopniowej dehumanizacji. Stawał się przedmiotem obróbki nazistowskiego przemysłu śmierci.

I tak Helga oraz inne dzieci zostaje rozdzielona z rodzicami. Zresztą uznaje to – jak to dziecko – za fajne! Początkowo spanie na piętrowych łóżkach  w gronie rówieśniczek przypomina jej kolonie letnie. Ale mija czas, a koleżanek ubywa.  Dopóki jej rodzice, obecnie ludzie-numery, przebywający rozdzieleni w budynkach dla mężczyzn i dla kobiet,  mają czym płacić, udaje im się uniknąć wywózki, czyli „wyreklamować się”. Dorośli pracują w polu, w administracji obozu, dzieci mają zorganizowane tajne nauczanie. Dostają regularnie jedzenie, które pozwala im nawet „oszczędzić” na przygotowanie pseudotortów urodzinowych. Helga ma zeszyty, ołówki, kolorowy papier. Czytelnicy wiedzą, że pochodzi on z walizek nowoprzybyłych na „śluzę”… Dziewczynka  o tym nie mysli. Po prostu chce malować, tak jak powiedział jej tata: „to, co widzi”. 

Owe ilustracje, oryginalne rysunki Helgi z Terezina są kolejnym wyróżnikiem jej relacji. Helga portretuje to, co stało się jej normalnym życiem. A my obserwujemy „na własne oczy” zinstytucjonalizowaną, opartą na porządku, liczeniu, punktualności i licznych formalnościach… zagładę. Banalność zła opisaną bez świadomej refleksji dorosłego, bez zastanawiania się – dlaczego mnie to spotkało? – bez buntu, po prostu dzień za dniem.

Jedną z najbardziej szokujących historii związanych z Terezinem jest wizyta, którą złożyli tam  przedstawiciele Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, żeby przekonać się, że skarżący się na złe warunki panujące w getcie duńscy Żydzi (trafiło ich tam przypadkiem 500) nie mają racji. Hitlerowskie Niemcy robią wszystko, żeby Żydom dobrze się wiodło w gettach. Oto dowód: zadbani ludzie na ulicach, a obok wóz pełen bochenków chleba. Czerwony Krzyż wyjeżdża zadowolony, że Żydzi mają tak dobrą opiekę...

Jesienią 1944, w przeddzień wywózki do Auschwitz, Helga przekazuje swój dziennik wujkowi. On zamurowuje go w ścianie. 

Dzięki temu oglądamy go teraz. Także dzięki temu, że zarówno wujek, jak i Helga, a także jej matka – wszyscy szczęśliwym trafem przeżyli. To jest kolejny ewenement. Dla czytelnika jest to bardzo pomocne – wiedzieć, że ta dziewczynka przetrwała, i stała się dorosłą kobietą, malarką, matką, żoną, a dzisiaj babcią. Moje poczucie winy związanej ze wstydem za to, że „człowiek człowiekowi zgotował ten los” jest bowiem  ogromne. Czasami wywołuje to zbyt duży opór mojej psychiki w zetknięciu z opisami cierpień i porzucam lekturę - bo nie mogę tego znieść! 

Tymczasem historia Helgi jest optymistyczna. Dziewczynka wykazuje wielkie zdolności przystosowawcze, jest optymistką, ma wspierającą ja matkę i jest zdyscyplinowana. Dba obsesyjnie o czystość. Wolała nie wypić kawy, którą dostała po 3 dniach bez wody, tylko się w niej umyć... Ma też wiele, wiele szczęścia. Wychodzi żywa z tyfusu (2 razy), zapalenia płuc, zapalenia mózgu. Kiedy trafia do KL Auschwitz, nie rozdziela się matką.  Kłamie, że ma 18 lat i dzięki temu nie trafia, jako dziecko, prosto do gazu. Jest niewolnicą jak inni, zrzuca ubranie na rozkaz na oczach „młodych esesmanów”, poddaje się goleniu głów, walczy o miskę, do której trafiają raz odchody, innym razem zupa z brukwi. Żyje od apelu do apelu, którymi regulowane było życie w KL.


Kiedy gorliwy szef jej obozu postanawia w kwietniu 1945 roku przewieźć „swoich więźniów” do Mauthausen przez Flossenburg, żeby nie trafili w ręce nadchodzących wojsk radzieckich (jak przystało na przykładnego pracownika fabryki śmierci), Helga przeżywa 14 dni w otwartym wagonie, ekstremalnie stłoczona z żywymi i zmarłymi kobietami. Wtedy, w przeddzień wyzwolenia jest bliska samobójstwa. Jednak poczucie zobowiązania wobec dogorywającej matki pozwala jej przeżyć.

W maju 1945 roku jest z powrotem w Pradze. Od nowych mieszkańców swojego mieszkania słyszy wyrzuty: „To wy żyjecie?”  Rzeczywiście zrobiła im kłopot, przecież „oni się tyle w wojnę nacierpieli…”
_____________________
Wyzwanie Trójka e-pik (książka z motywem wojny)
Książka pożyczona w ramach akcji przynadziei Podaj książkę (dzięki!)

piątek, 17 maja 2013

...Jest ciemno, prawie noc


Joanna Bator Ciemno, prawie noc

Powieść Joanny Bator została właśnie nominowana do Nagrody Literackiej Nike 2013. Ma na pewno duże szanse, bo obok Morfiny Twardocha jest chyba jedną z najmocniejszych pozycji na liście. Lista nominacji zresztą jest bardzo obszerna i zawiera wiele pozycji także niepowieściowych, co jest cenne. Jak wiadomo już sama nominacja do Nike jest silnym bodźcem marketingowym i sprawi, że te pozycje książki będą miały większe szanse na znalezienie czytelnika. A to dobrze.

Wracając do książki Bator... Powieść ta była polecana na blogach, forach w gazetach jeszcze przed czasami nominacji, a to już o czymś świadczy. Ja też wpiszę się w nurt szeptanej reklamy na rzecz Ciemno, prawie noc.

Okładka wspaniała. Wykorzystana została tu praca na płótnie (takim na prześcieradło) Ewy Kuryluk Dziewczynka. Kto zna twórczość malarską i pisarską samej Kuryluk już czuje, jak atmosfera gęstnieje...

Książka Bator jest „jakaś inna”. Czytała mi się dobrze, choć z trudem. Hmm… Dziwnie to brzmi… Ale tak właśnie było. Bohaterem zbiorowym książki jest miasto Wałbrzych i jego mieszkańcy pod hasłem „A to Polska właśnie”. Zestawcie to sobie z symbolicznym tytułem Ciemno, prawie noc, a od razu będzie jasne (?), w jaki sposób autorka odbiera otoczenie. Począwszy od opisu mlaskających podróżnych w pociągu do Wałbrzycha, przez kolejne postaci dramatu oglądamy przaśność Polski, niską jakość życia, miałkość moralną i intelektualną zapaść. Dobre intencje. Słabe wykonanie. Oczywiście zdarzają się pojedyncze jasne elementy, ale widać, że narratorka - w nieunikniony sposób powiązana z autorką, bo jak ona urodzona w Wałbrzychu, jak ona zarabiająca na życie słowem pisanym i jak on pasjonatka biegania - jest wyraźnie zniesmaczona światem, który ją otacza.

Powieść Bator oddziałuje na mnie silnie. Jest w tej autorce coś z pilnej uczennicy, kogoś, kto potrafi żyć w dyscyplinie, powściągliwości. Jej widzenie świata wyznaczone jest  przez bardzo wysokie wymagania wobec siebie i innych. Trudno z kimś takim żyć. Trudno czytać powieść tak napisaną. Często czułam się niekomfortowo. Ale nigdy nie czułam nieszczerości.

Wyśmienicie odtworzone realia wałbrzyskie - czyli polskie, podziały społeczne, skrywane konflikty wewnątrz społeczności, nakreślone grubą kreską typy społeczne, jakie znamy z warzywniaka, podsłuchanych rozmów na przystanku i rodzinnych obiadów.
Samotność na co dzień. Czy pogodzenie się z niesprawiedliwością losu? Nie wiem. Gdzieś czai się wewnętrzna złość.

Wart uważnego śledzenia jest stosunek narratorki do dzieci, wokół zniknięcia których zawiązuje się intryga. Dzieci – dane nie tym co trzeba - nie tym, którzy na nie czekają, lecz tym, którzy je porzucają i zaniedbują począwszy od dnia narodzin. Dzieci, które zmagają się ze światem. Dlaczego znikają? Przeczytaj i pomyśl. 

Polecam, choć gorzka to pigułka.

Seria archipelagi [W.A.B]
_____________________________

Trójka e-pik (powieść obyczajowa z wątkiem zagmatwanych relacji rodzinnych) 
Z Literą w tle 
 Czytamy serie wydawnicze... 
e-book

poniedziałek, 6 maja 2013

...ta historia wciąga "Arthur & George" Julian Barnes

Julian Barnes Arthur i George

Przeczytałam za jednym posiedzeniem. Bardzo wciągające. Oczywiście najważniejsza jest  tu doskonała dramaturgia powieści oparta o intrygę kryminalno-sądową i doskonały pomysł z prowadzeniem naprzemiennie historii obu bohaterów, aż do momentu ich splecenia, a potem rozplecenia…  W sumie: 9 na 10 w „skali wciągnięcia”.

Powieść Barnes’a przypomina mi tkaninę, w której jest tak silna osnowa, że doskonale można w nią wpleść dowolną ilość wątków. A osnową tą są świetnie oddane losy tytułowych Arthura Conan Doyle’a i George’a Edalji. Ich portrety psychologiczne są majstersztykiem literackim opartym na kontraście: znany wszystkim vs nieznany nikomu; mieszkaniec Wysp Brytyjskich z arystokratycznymi korzeniami vs Anglik hinduskiego pochodzenia w drugim pokoleniu; ekstrawertyk i urodzony lider vs nieśmiały introwertyk; pisarz vs prawnik; człowiek, na możliwość poślubienia którego pewna kobieta czekała 10 lat i człowiek, który nie poznał w życiu żadnej kobiety; człowiek uznany i sławny vs człowiek-intruz skazany prawomocnym wyrokiem; szczęściarz vs ofiara losu.

Czytając powieść zagraniczną czasami zadaję sobie pytanie, jak bym ja oceniła, gdybym była jej tłumaczką. Czy cieszyłabym się na to zadanie? Czy byłoby to wyzwanie i z jakiego powodu?

W przypadku Barnes’a tłumaczka Joanna Puchalska musiała chyba skakać do góry. Czystość stylu, nieprzesadna metaforyka  stanowi prawdziwą ulgę. Jednak ilość wątków i drobiazgowość opisu Anglii przełomu XIX i XX wieku powoduje, że trzeba się wykazać. I znajomością heraldyki, szkolnictwa, religii anglikańskiej, kultury parsów, polowania na foki, okulistyki, brokatów i altembasów, łoz i golfa oraz spirytyzmu i systemu prawnego w Anglii.

O czym jednak jest Arthur i George tak naprawdę? Założę się, że odpowiedzi na to pytanie jest tyle, ilu czytelników. Moja interpretacja brzmi: chodzi o niesprawiedliwość świata i jak sobie z nią radzimy.

Julian Barnes. Autor, do którego wrócę.
__________________
Wyzwanie Z literą w tle oraz Trójka e-pik 
(książka, która została nagrodzona/której autor został nagrodzony:

piątek, 3 maja 2013

Joe Alex "Jesteś tylko diabłem" - wspomnienie dobrego stylu

Joe Alex (Maciej Słomczyński) Jesteś tylko diabłem

Ach, jak przyjemnie!
Jak można się nudzić,
Jak można marudzić,
Że świat jest smutny, że jest źle,
Nie rozumiem, nie.
Jak można faktycznie
Na świecie jest ślicznie.
Niech ten co gdera, przyjdzie tu,
A ja powiem mu tak:
Ach, jak przyjemnie kołysać się wśród fal,
Gdy szumi, szumi woda i płynie sobie w dal…

…Śpiewała Grossówna i Andrzejewska w filmie „Zapomniana melodia”...


Może to trochę dziwne, ale przeczytany przeze mnie po raz n-ty  kryminał Joe Alexa Jesteś tylko diabłem skojarzył mi się właśnie z tym przebojem… Może to przez majówkę :), a może dlatego, że ta wydana w 1960 r., kolejna z serii powieści Joe Alexa vel Macieja Słomczyńskiego ma wszelkie cechy przedwojennego kryminału - eleganckiej, uroczej i cudownie konwencjonalnej ramotki.

Dla czytelników młodszego pokolenia, którzy nie znają powieści z Joe Alexem jako głównym bohaterem – a wiem, że są tacy, bo czytam, że trudno o polskiego autora kryminałów na literę A -  dodam tylko, że POLECAM Joe Alexa!

Świetnie skonstruowana opowieść z wyrazistymi bohaterami, z godnym podziwu i pełnym uroku i seksapilu detektywem, męską przyjaźnią w tle i tajemniczymi wydarzeniami, przy którym musimy nieco wysilić mózgownicę – czegóż chcieć więcej... A do tego dobra polszczyzna, urok angielskiej prowincji, spora dawka ciekawostek z zakresu demonologii i polowań na czarownice oraz, co najważniejsze, inteligentna ironia autora. Joe Alex,  podobnie jak Maciej Słomczyński, był autorem bardzo poczytnych i dochodowych powieści kryminalnych nieco z przypadku. Joe Alex w Jesteś tylko diabłem zwierza się:  "Piszę kryminały, ale ich nie-na-widzę!" Bo jeśli Joe Alex miał ambicje być naukowcem, ekspertem w jakiejś dziedzinie, tak Słomczyński poświęcił życie na przetłumaczenie wszystkich dzieł Szekspira, a na dodatek Ulissesa Joyce’a.

Do jakiegoś momentu był jedynym tak zaawansowanym tłumaczem szekspirowskim. Teraz, kiedy mamy tłumaczenia Barańczaka (25 z 36 dramatów), Jerzego S. Sito (7) wypadałoby sprawdzić, przez porównanie choćby wyrywkowe, czy to prawda, że tłumaczenia Słomczyńskiego „pozbawione są jakiekolwiek wartości artystycznej” (cytat z Wikipedii). 

Bo autorem kryminałów był Słomczyński świetnym! Szkoda tylko, że nie lubił siebie w tej roli…

A teraz bawmy się!



__________________ 
Wyzwania: Z literą w tle oraz Trójka e-pik (kryminał polskiego autora)