Po przeczytaniu opowiadań i felietonów Rudnickiego (rocznik
1956) jeszcze bardziej cieszę się, że prowadzę bloga. Bo może zachęcę choć
jedną osobę do przeczytania tego autora! A nie jest to specjalnie znana postać,
może dlatego, że mieszkaniec Hamburga, i chyba niewiele miał przez ostatnie 20
lat wspólnego z naszym rodzimym światkiem literackim. Ale teraz widzę, że się
zaczął pokazywać, brać udział, pisać felietony. Cieszę się, bo to unikatowy człek!
Debiutował, mając lat niespełna czterdzieści w 1992 r. Poznali
się na nim redaktorzy (redaktorki) W.A.B., która to oficyna wydaje go w serii
Archipelagi. Wygląda na to, że podoba się nie tylko mnie i redaktorkom, o czym
świadczą dwukrotne nominacje do nagrody NIKE (2007 i 2009). Tom krótkich form, który właśnie przeczytałam, jest finalistą także dwóch innych liczących się polskich
nagród literackich: GDYNI i ANGELUSA.
Musiałam Wam i sobie to wyraźnie powiedzieć już na początku,
że Marek Rudnicki jestdla mnie właśnie takim człowiekiem-tajemnicą. To germanista i
slawista, mieszkaniec Niemiec, self-made man, pisarz praktycznie nieznany w
rodzinnym kraju, wybitny autor o nic nikomu nie mówiącym nazwisku.
Śmierć czeskiego psa
ma świetną okładkę, dobrze zapowiadającą to, co w środku. Pierwsza część –
Teksty pierwsze - to wspaniale
absurdalne opowiadania, które mnie absolutnie zachwyciły! Druga część – Teksty drugie
(tytuł nieprzypadkowo nawiązuje do miesięcznika krytyczno-literackiego) – to autorskie
felietony, w których autor przedstawia nam różne dziwne zagadnienia związane z
życiem, pisarzami i sztuką.
Dziwna jest ta książeczka – pisana tak jakby nam ją Rudnicki
opowiadał w kawiarni: ‘A wiesz, co mi się ostatnio zdarzyło…? A wiesz, czego
ostatnio się dowiedziałem…?’
A zdarzają mu się dziwne
rzeczy… A dowiaduje się rzeczy
specyficznych… A to, że James Joyce zgromadził pokaźny majątek, żebrząc listownie
o wsparcie finansowe, po prostu kłamiąc jak z nut. Że Hłasko bliski był śmierci
głodowej w pewnym hotelu w Izraelu, skąd po przesłaną mu zapomogę wyszedł w pożyczonych
za małych butach, bo swoje przed założoną śmiercią sprzedał. Że zwłoki ojca Rudnickiego
zostały wypłukane z cmentarza w Kędzierzynie-Koźlu przez powódź, i trzeba go
było szukać po mieście, a krzyż z grobu ukradziony przez złomiarzy trzeba było
odzyskać, kradnąc go ze skupu. Świat Rudnickiego pełen jest dziwnych zdarzeń, jakich pełno jest w życiu każdego z nas, ale do jakich najczęściej nie chcemy się przyznać, ani nawet zapamiętać. Pokazują bowiem człowieczeństwo trochę... w za dużym powiększeniu.
Czytam, to co przed chwilą napisałam, i w tym momencie dostrzegam
to, co daje nam prawdziwa literatura. Czym
różni się opowiadanie napisane przez prawdziwego twórcę od jego streszczenia…
Tajemnicą!
To nie chodzi o opowiedziane historie, zdarzenia, zwroty
akcji, choć te u Rudnickiego są naprawdę zaskakujące – dawno czegoś takiego nie
czytałam! Zapisane sny z karłem, przygody na zatrzymanym wyciągu krzesełkowym w dniu Zaduszek, zatrzaśnięte
drzwi balkonowe, kiedy bohater wyszedł z kawą w piżamie…
To nie chodzi o bohaterów – co prawda dawno nie miałam do
czynienia z tak irytująco bliskim mi – choć nie mówię, że do końca podobnym –
człowiekiem. O takim poziomie szczerości, bliskości, czułości, niezdarności,
pecha, goryczy, naiwności, niezaradności życiowej, samotności, kabotyństwa, a
jednocześnie szczęścia do ludzi, dobroduszności, pogodzenia się ze światem,
braku agresji, pragnienia bliskości, wołania o miłość, starania aż za bardzo,
robienia krok za krokiem, pomimo odczuwania dojmującego braku sensu swego
istnienia.
Może to chodzi o język – żywy język ulicy, język rozmowy,
język dialogu, język myśli człowieka w mniej więcej moim wieku. Zaskakujące analogie,
zaskakujące metafory, zaskakujące zestawienia słów. Rudnicki mnie bawi!
I motyw Kędzierzyna-Koźla, czyli miejsca urodzenia pisarza,
czegoś, od czego być może pragnąłby się odciąć, ale co odciąć się nigdy nie da…
Bo jest to, jak pisze, „stacja węzłowa
mojego życia”. To także mój życiowy temat:
poczucie wyobcowania, niepasowania ani do miejsca, z którego się pochodzi, ani
do miejsca, do którego się dotarło…
I lektury, samodzielnie wybrane, przeżyte po swojemu. Iwaszkiewicz, Białoszewski. Blisko mi do tego
człowieka!
A najważniejsza dla mojej bliskości z Rudnickim jest ta skrajna niemożność, nieumiejętność roztkliwienia się, całkowity brak sentymentalizmu. Znajdą się
pewnie tacy, którzy powiedzą, że to po prostu nieumiejętność cieszenia się życiem.
Być może. W każdym razie, ja rozumiem doskonale taką oto definicję szczęścia z felietonu o Henryku Berezie:
Jak jest dobrze, to
nic, siedzimy. Jak źle, to otwieramy sobie konserwę i jest dobrze.
PS. Przed mną lektura felietonów Rudnickiego zamieszczanych w Twórczości jako Listy z Hamburga, a wydanych przez W.A.B. pod absolutnie genialnym tytułem - świetnie oddającym jego postrzeganie świata - Męka kartoflana.
____________________
Przeczytane w ramach wyzwania Z literą w tle i Z półki
Noooo, zaintrygowałaś mnie. Chyba poszukam :)
OdpowiedzUsuńBardzo warto, choćby, żeby zobaczyć, jak można nawiązywać kontakt z czytelnikiem bez mizdrzenia się.
OdpowiedzUsuń