Pokazywanie postów oznaczonych etykietą filmy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą filmy. Pokaż wszystkie posty

środa, 7 stycznia 2015

Zapach kamienia - "Pachnidło" Patrick Süskind

Patrick Süskind Pachnidło. Historia pewnego mordercy
z niem. przełożyła Małgorzata Łukasiewicz
Wyd. Świat Książki, Warszawa 2006
Wyd. oryg. 1985

Najpierw film. Pamiętam go nad wyraz dobrze... Największe wrażenie zrobiła na mnie gra aktorska młodego Bena Whishaw (I love this man! Podobno kręci teraz film o Freddim Mecury'm?!) w roli Jana Baptysty Grenouille'a. 

Najbardziej poruszające były dla mnie sceny w garbarni. Te śmierdzące doły. Niewolnicza praca. Oraz scena z okresu siedmioletniego samotnego pobytu Grenouille'a na szczycie góry. Wolność. Znalezienie swojego miejsca. Samoograniczenie. Ekstaza pustelnika. Nagłe zakończenie tej euforii. Drapanie własnego ciała w poszukiwaniu choć odrobiny tego, co czyni nas ludźmi - ludzkiego zapachu.


 W powieści z kolei największe wrażenie robi na mnie świat XVIII-wiecznego rzemiosla perfumiarskiego. Które niewiele zmieniło się do dziś w swej istocie (poza odkryciem chemicznych podstaw zapachu). Te cudowne nazwy ingrediencji. Rzetelne opisy destylacji, enflerażu na ciepło i zimno. Niuansów różniących esencje zaledwie dobre od świetnych. Widać, że autor rozumie, nomen omen czuje, świat zapachów. 


Poza tym niesamowita scena, kiedy Grenouille schodzi ze swojej samotni na górze - dziki, brudny, obłożony wrzodami - i zostaje umyty, podtuczony, podmalowany, ufryzowany i przede wszystkim ubrany zgodnie z kanonami epoki. Wystarczyło, żeby dołożył do tego charakterystyczny kwaśno-zatęchły zapaszek ludzki (własnej produkcji,) i nagle Jan Bartysta Grenouille, istota niechciana, nielubina, niepożądana przez nikogo na tej planecie, staje się nagle pełnoprawnym członkiem stada ludzkiego. Zapadła mi w pamięć ta smutna konstatacja odautorska: czyżby to było najważniejsze? Powierzchowność i maksymalne upodobnienie się do reszty ludzi? Skądinąd dziś badacze odpowiadają, że tak. To jest minimum, żeby zostać zaakceptowanym przez inne homo sapiens. Grenouille nie pachniał i w związku z tym jakby nie istniał.. Albinosi są w Afryce zabijani na talizmany i lecznicze mikstury. Nie do wyobrażenia jest młody konsultant z PwC bez garnituru i krawata na co dzień. Nasze babki też o tym wspominały: Kiedy wejdziesz między wrony, musisz krakać jak i one. 


Nie wychylaj się, bo znajdziesz wrogów, a przyjaciół stracisz. Uproszczenie, bez wątpliwości. Nieaktualne jednak tylko dla najwybitniejszych jednostek. Lub socjopatów.

Patrick Süskind, Niemiec zakochany we Francji. Imponuje mi odważnymi, niemal grafomańskimi w swoim nieprawdopodobieństwie fabułami, świetnie skrojonymi postaciami mężczyzn (jak Jan Baptysta, czy inny nieudacznik - Kontrabasista) i filmowym obrazowaniem wypełnionym szczelnie obrazami, sceneriami, kolorami, zapachami. Język jego jest trochę zbyt dopowiedziany, bez żadnych niedomówień, bez szczelin i niejasności. Po prostu zbyt pedantyczny.

Pachnidło przypomniałam sobie, ponieważ aktualnie córka poprosiła mnie, żebym jej szukała (na studia) cytatów związanych z motywem zapachu kobiety jako wyznacznika jej atrakcyjności fizycznej.


Zapach spływał niczym wstęga w dół Rue de Seine, ten właśnie zapach, aczkolwiek wciąż bardzo słabiutki i bardzo subtelny. Grenouille czuł, jak mu bije serce, i wiedział, ze bije tak nie wskutek pospiesznego marszu, ale z bezradnego podniecenia, jakie ten zapach w nim wywoływał. Próbował przypomnieć sobie coś, co dałoby się z nim porównać, ale zaraz odrzucił wszelkie porównania. Zapach miał w sobie świeżość, ale nie była to świeżość limet czy pomarańczy, ani świeżość mirry, ani liści cynamonu, ani mięty ogrodowej, ani brzóz, kamfory, szpilek jodłowych, ani majowego deszczu, ani mroźnego wiatru, ani źródlanej wody… i zarazem miał w sobie ciepło, ale nie tak jak bergamotka, cyprys czy piżmo, i nie jak jaśmin czy narcyz, nie jak drzewo różane i nie jak irys… Ten zapach był mieszaniną jednego i drugiego, był ulotny i zarazem ciężki, nie, nie mieszaniną, był jednością, a do tego był nikły i słaby, acz z drugiej strony trwały i mocny, niczym strzęp mieniącego się, cieniutkiego jedwabiu… ale znowu nie przypominał wcale jedwabiu, tylko słodkie jak miód mleko, w którym rozpuszcza się biszkopt, czego przy najlepszej woli nie dawało się pogodzić: mleko i jedwab! Niepojęty był to zapach, nie do opisania, nie można go było w żaden sposób zakwalifikować, na dobrą sprawę  ie powinien w ogóle istnieć. A przecież istniał i był niezrównanie oczywisty. Grenouille szedł za tym zapachem i serce tłukło mu się lękliwie w piersi, czuł bowiem, że to nie on idzie za tym zapachem, ale, że ów zapach schwytał go i nieodparcie ciągnie ku sobie. […] Zapach bił od dziewczyny.

[…] Teraz czuł już, że to człowiek tak pachnie, czuł zapach potu, dobywający się z jej pach, zapach przetłuszczonych włosów, zalatujący rybą zapach płci, i wdychał te zapachy z najwyższym upodobaniem. Jej pot pachniał tak świeżo jak morska bryza, przetłuszczone włosy tak słodko jak oliwa tłoczona z orzechów, jej płeć jak bukiet lilii wodnych, skóra jak kwiat moreli…, a połączenie wszystkich tych składników dawało w sumie pachnidło tak bogate, tak wyważone, tak urzekające, że wszystko, co Grenouille zdążył do tej pory w tej dziedzinie poznać, wszytkie konstrukcje zapachowe, jakie dla zabawy stworzył w swej wyobraźni, nagle stały się wprost niedorzeczne. […] Ten zapach był wyższą zasadą […]. Był czystym pięknem.
_______________________
 Z półki

poniedziałek, 22 grudnia 2014

Charles Chaplin "Autobiografia"

Charles Chaplin Autobiografia
Przeł. Bronisław Zieliński
Wyd. Dolnośląskie, Wrocław b.d. (przed 2014), przedtem wydane przez Thaurus ok. 1993
Wyd. oryg. 1975

Jedna z niezapomnianych lektur tego roku. Wciągająca bez reszty. Nie uroniłam z niej ani jednego zdania.

Charlie Chaplin, ikona kina światowego. Geniusz kina niemego. Szczyt jego kariery przypadł na lata I wojny światowej i międzywojenne. Obecnie nikt jego filmów już nie ogląda. A szkoda. Ja oglądałam jako dziecko i młoda dziewczyna.

Był wybitnym aktorem komediowym, mimem. Stworzona przez niego (jak opisuje przypadkiem, naprędce!) postać Trampa – włóczęgi Charliego jest niedościgłym wzorem w swojej klasie. Ale mało kto wie, że Charlie Chaplin był także reżyserem i scenarzystą oraz twórcą muzyki do niemal wszystkich swoich filmów! Był najwyższej klasy twórcą, łączącym kunszt rzemieślnika i artystyczne pragnienia stworzenia czegoś zupełnie nowego. Początkowo na deskach teatrów angielskich (był Anglikiem), a potem w filmach amerykańskich.


Dla artysty pełna swoboda czynienia tego, co niekonwencjonalne, jest zazwyczaj najbardziej pobudzająca…

Jakkolwiek te błazeńskie sceny były proste i oczywiste, wymagały bardzo dużo namysłu i inwencji.

W jaki sposób uzyskuje się pomysły? Przez czysta wytrwałość posuniętą do obłędu. Trzeba mieć zdolność znoszenia udręki i zachowywania entuzjazmu przez długi okres.


‘Autobiografia’ pozwala zapoznać się z jego sztuką improwizacji. Jego metoda polegała bowiem na wykorzystywaniu siły kostiumu, który nadawał charakter postaci oraz siły scenografii, która prowokowala rozliczne tarapaty, z których bohater musiał jakoś wybrnąć. Np. powiedział kiedyś, że gdyby miał do dyspozycji most zwodzony, ograł by go tak, że most by się opuścił, wyszedłby po nim Charlie-Tramp z kotem na smyczy i butelką mleka w kieszeni. Jego bohater zachowywal się często w niespodziewany sposób. Tramp był niepoprawnym romantykiem, nędzarzem z duszą dandysa. Miał dobre intencje, ale nie miał pieniędzy, żeby być sobą. 


Mistrzostwo Chaplina polegało na tym, że do początkowo prostych gagów i skeczy włączył – jako pierwszy – dłuższe opowieści, elementy liryczne, a także często poważne przesłanie. Swoją inwencję zawdzięczał swojej osobowości. Z kart książki mówi do nas, gładko, starannie i potoczyście, ale bardzo szczerze, nie unikając trudnych i wstydliwych tematów, człowiek bardzo silny wewnętrznie o charyzmatycznej osobowości. 

Przeszedł drogę od pucybuta (a nawet gorzej) do milionera.

Wprost pisze o sobie, że pochodził z „ulic nędzy’. Matka był aktorką wodewilową, ojciec też. Ojciec zapił się na śmierć, matka wspaniale się nimi opiekowała pomimo skrajnego ubóstwa, aż nie wytrzymała psychicznie i przeszła załamanie nerwowe.

[…] mimo biedy, w jakiej zmuszeni byliśmy żyć, trzymała Sydneya i mnie  z dala od ulicy i umiała nas natchnąć poczuciem, że nie jesteśmy pospolitymi wytworami nędzy, ale czymś lepszym i jedynym z w swoim rodzaju.

Charlie i jego brat Sydney ledwo umieli czytać i pisać. Obaj zakończyli szkolną edukację w wieku 12 lat. Sydney zarabiał na życie rodziny jako majtek na statku. Charlie już jako kilkulatek zarabiał na jedzenie. Robił co się dało, żeby go było stać choćby na namoczony w wodzie chleb dla siebie i matki. A w końcu, mając 11 lat, zaczął grać gazeciarza w spektaklu o Sherlocku Holmesie. To był początek jego kariery scenicznej. Miał talent rozśmieszania ludzi. I był totalnym perfekcjonistą.

Bardzo mi imponuje ten mężczyzna. Wzrost mikry – może metr sześćdziesiąt, widać, że nie dojadał jako dziecko. Ale mądre spojrzenie. I jakże przemyślany światopogląd. Jego poglądy były z naturalnych względów lewicowe. Nigdy nie porzucił marzeń o zlikwidowaniu nędzy, bezrobocia i przytułków dla dzieci nędzarzy. Wczesne doświadczenia Chaplina są mi osobiście bliskie. Kiedy opisuje, jak koledzy naśmiewali się z surdutu i pantalonów uszytych z czerwonej pasiastej sukni matki i konieczności noszenia jej butów z przyciętymi obcasami, natychmiast przychodzi mi do głowy moje bardzo biedne dzieciństwo i śmiechy koleżanek na widok moich powyginanych butów po bracie…

Mlody Chaplin. Nie jest to Charlie Włóczęga, oj nie. Co świadczy o doskonałości tej kreacji

Otwarcie pisze o swoich kompleksach związanych z tym, że słabo czytał, nie miał wykształcenia. Miał jednak wielkie aspiracje. Uczył się sam. Wiele czytał, choć powoli. Także dzieła filozofów i ekonomistów. Wyraźnie pasjonowało go zrozumienie procesów ekonomicznych i społecznych. Kryje się za tym oświeceniowa wiara w edukację oraz rozwój moralny i intelektualny. Wiara w refleksję. Wiara w myślenie, która i mnie jest bliska. Chaplinowi pozwoliło to wyjść z getta biznesu rozrywkowego i nawiązać przyjaźnie i znajomości z wielkimi tego świata.Nie tylko w sferze kultury (Rubinstein, Diagilew, Anna Pawłowa, Schonberg, Strawiński, Picasso, Cocteau, Shaw, Wells), ale i polityki (jak choćby Churchill), czy biznesu (J.P. Morgan czy W.R. Hearst). Wiele z tych znajomości było oczywiście zaledwie interesownymi znajomościami z czasów, kiedy Charlie Chaplin był celebrytą - „naszym Charliem”, "little fellow". Ale kilka z nich pozostało aktualne nawet w latach 50., kiedy praktycznie wyrzucono Chaplina z USA jako podejrzanego o sympatyzowanie z komunistami.

Aczkolwiek byłem parweniuszem, moje zdanie miało dużą wagę.


To, co w jego sposobie myślenia jest szczególnie bliskie oprócz zrozumienia dla pragnienia wyrośnięcia ponad swoje pochodzenie jest także racjonalność jego myślenia, a nade wszystko odrzucanie sentymentalizmu i wszelkich patetycznych gestów. Ja też nie znoszę ckliwości. Cenię sobie powściągliwość, Nie trawię paplania o bogu, ojczyźnie i honorze na przemian z obmawianiem bliźnich i i podstawianiem im nogi. Ja też uważam, że patriotyzm nie oznacza śmierci za ojczyznę, lecz raczej ciężką pracę na jej rzecz i zaangażowanie w jej rozwój.

W moją pogoń za chlebem i serem rzadko włączał się honor.


Kolejna fascynująca rzecz u Chaplina to bardzo wyraziste poglądy. Na wszelkie tematy miał wyrobione zdanie. Jak ja to lubię. Chaplin bardzo polegał na swoim własnym osądzie spraw. Jak uznał, że jakaś sprawa warta jest zaangażowania, to wchodził w nią na całego. Miał też bardzo wyrazisty i wyrobiony gust. Jego opinie miały jasno określone kryteria. Najczęściej były to kryteria estetyczne. W ogóle był estetą. Dobrobyt wyrażał się u niego w upodobaniu do rzeczy najwyższej jakości, choć w sposób absolutnie pozbawiony ostentacji. Co nie jest takie częste. Ogromnie mi imponuje, że źle mówi (bardzo rzadko) wyłącznie o osobach, które usiłowały go oszukać finansowo. Tutaj jego kształcone od dziecka umiejętności walki o każdego pensa były wręcz legendarne. Za to często okazuje zainteresowanie wysoką klasą innych artystów. Okazuje im wspaniałomyślność, choć rzadko taki entuzjazm jak na przykład Niżyńskiemu:

Nikt nigdy nie dorównał Niżyńskiemu w Popołudniu fauna. Tajemniczy świat, który stwarzał, niewidzialny tragizm, czający się w cieniu pastoralnego uroku, kiedy odgrywał to misterium, niczym jakiś bożek żarliwego smutku – wszystko to było przekazywane prostymi gestami, bez widocznego wysiłku.

Chaplin potrafił bezbłędnie rozpoznać osoby  obdarzone prawdziwym talentem.

Zresztą sięgnęłam po tę książkę właśnie dlatego, że Chaplina cytowano przy okazji biografii Niżyńskiego. Nagle zdałam sobie sprawę, że ich - Chaplina i Niżyńskiego - sztuka miała wiele wspólnego – była choreografią. I że się znali. I że byli równolatkami (ur. 1989)!

A wcześniej natknęłam się na nazwisko Chaplina, czytając o J.D. Salingerze. Mianowicie w 1945 r. Oona O’Neill – osiemnastoletnia podówczas – porzuciła Salingera, swojego chłopaka, dla ponadpięćdziesięcioletniego całkowicie siwowłosego Charliego Chaplina. No i proszę. Potem żyli długo i szczęśliwie i mieli 8 dzieci.


Chaplin wydał mi się naprawdę mądrym człowiekiem, kiedy pisał na koniec:

 Nagromadzenie zawiłości współczesnego życia, kinetyczna inwazja wieku dwudziestego sprawiają, że jednostka jest osaczona gigantycznymi instytucjami, które jej zewsząd zagrażają- politycznie, naukowo i gospodarczo. Stajemy się ofiarami urabiania dusz, ofiarami sankcji i zezwoleń. Ta forma, w którą pozwalamy się wlewać, jest wynikiem braku kulturalnej wnikliwości. Wkroczyliśmy ślepo w szpetotę i nadmiar  i utraciliśmy nasze kryteria estetyczne. Nasz instynkt życiowy został stępiony przez zysk, władzę i monopol.



sobota, 6 grudnia 2014

Spisane myśli

Bardzo spodobały mi się pytania Kaye do LBA. Bardzo inspirujące. Idealne na sobotni wieczór :) A sama Kaye zachęciła, żeby odpowiadać, jeśli się ma ochotę.
Dziękuję za inspirację. Oto moje spisane myśli, nieproszone, ale czemu nie?

1. Czy prowadzenie bloga zmieniło w jakikolwiek sposób Twoje nawyki lub preferencje czytelnicze?

W pewnym stopniu tak. Po pierwsze zaczęłam więcej myśleć o wydawcach książek i rynku książki. Przez to zainteresowałam się bardziej seriami wydawniczymi jako efektem myśli redaktorskiej. Staram się obecnie nie poprzestawać na poznaniu tylko jednej książki z serii. Lubię zrozumieć, jaka myśl łączy dane książki w serię. Po drugie czytam więcej książek, które kupiłam jakiś czas temu i zazwyczaj tylko pobieżnie przejrzałam tuż po zakupie. Zawdzięczam to udziałowi w wyzwaniu Z półki. W tym roku przymierzałam się do przeczytania 31 dawno zakupionych książek, ale patrząc realnie, będę zadowolona, jak osiągnę poziom 23 książek zdjętych z własnej półki. Często oddaję je potem do biblioteki. Po trzecie dzięki blogerom sięgnęłam po 'Sunset Limited' Cormaca McCarthy'ego. I nie poprzestanę na tym.

2. Co najbardziej lubisz w blogowaniu o książkach?

Impulsy intelektualne, które przynosi mi blogowanie i czytanie innych blogów. Jak powiedział Don DeLillo:
Nie wiem, co myślę o niektórych sprawach, dopóki nie siądę i nie spróbuję o nich napisać.

3. Czego najbardziej nie lubisz w książkowej blogosferze?

Jest kilka blogów, z których czytania zdecydowałam się zrezygnować, ponieważ zanadto się skomercjalizowały. Interesują mnie teksty bezinteresowne, prywatne upodobania i subiektywne odczucia. Autentyczne przeżycia mola książkowego mają dla mnie największą wartość. Powiązanie swojej pasji z rynkiem i jego prawami nie jest złe samo w sobie. Nie odpowiada mi jednak w przypadku czytania książek. Mówię oczywiście o nieprofesjonalistach, w tym o mnie samej. Doszłam do wniosku, że dla mnie czytanie jest zbyt ważne, żeby je komercjalizować. Ktoś mądry kiedyś powiedział, że: Ustalenie ceny na coś ważnego może obniżyć wartość tej rzeczy. Po prostu pewnych rzeczy - tych cenniejszych - nie da się kupić. Np. mojego czytania, które jest dla mnie bezcenne . Jest ono dla mnie intymną częścią życia, sferą mojej pełnej niezależności. Jest dla mnie zbyt ważne, żeby sprzedać je za jakąkolwiek cenę. Brzmi to bardzo poważnie i takie jest - dla mnie :)

4. Jakie trzy książki, od których lektury trudno było Ci się oderwać, mogłabyś polecić?

Zawsze lubiłam przeczytać książkę na raz. Szczególnie powieści akcji. Nawet obszerne tomy Stiega Larssona. Na szczęście szybko czytam. Oczywiście oznaczało to często zawalanie nocy… 
Polecam do czytania na raz: 'Hrabia Monte Christo’ Dumas’a, którego czytałam przez całą noc, choć rano miałam ważną klasówkę z matematyki. Z nowszych rzeczy: ‘Atlas Chmur’ Mitchella Daviesa i ostatnio ‘Sunset Limited’ Cormaca McCarthego. Tę ostatnia rzecz po prostu połknęłam.

5. Jaka jest Twoja ulubiona sentencja o książkach/czytaniu?

Żaden pisarz nie dysponuje potęgą słowa zdolną rywalizować z wyobraźnią czytelników.
Simon Leys

6. Jakiego rodzaju książek raczej nie czytasz i dlaczego?

Czytam właściwie wszystko oprócz literatury typu harlequin.Od nadmiaru banału boli mnie głowa.

7. Czy zdarza Ci się kupować kilka wydań tej samej książki? Jeśli tak, dlaczego?

Kupuję kolejne wydania ‘Mistrza i Małgorzaty’, bo kocham tę książkę. Podobnie jest z ‘Dziadkiem do orzechów’ z ilustracjami M. Szancera, ale tu interesują mnie nowe próby tłumaczenia tekstu. Fascynuje mnie też ‘Księga niepokoju’ Portugalczyka F. Pessoa. Jest to w jakimś sensie awangardowy tekst, wciąż się zmieniający w oryginale i po polsku, wciąż na nowo składany z fragmentów. Pessoa? Bo jestem portugalistką z pierwszego wykształcenia i jest to moja młodzieńcza miłość.

8. Ukochana książka z dzieciństwa to…?

‘Baśnie z dalekich mórz i oceanów’ A. Milska i W. Markowska z ilustracjami Gizeli Kryłowskiej-Bachtin.

9. Jaki jest Twój czytelniczy „wyrzut sumienia”, czyli książka, którą wypada znać, a Ty jej jeszcze nie czytałaś?

‘W poszukiwaniu straconego czasu’ i ‘Ulisses’. Jak to mówią - nic nowego pod słońcem.

10. Jaką książkę teraz czytasz?

Biografię Wacława Niżyńskiego. A wszystko przez balet, iniepokojący, fascynujacy tytuł 'Popołudnie fauna' - piękny tytuł, wiersz Mallarme'go, utwór Debussy'ego, balet Niżyńskiego i wreszcie perfumy Etat Libre d'Orange.

11. Która z adaptacji filmowych dzieła literackiego Cię zawiodła i dlaczego?

Będę pisać tylko o książkach dla mnie jakoś ważnych, kultowych. Czy ktoś oprócz mnie oglądał ‘Quo Vadis’ Kawalerowicza? Oj. Bardzo słabe było też ‘Ogniem i mieczem’, może oprócz dumki śpiewanej przez Mietka Szcześniaka i Edytę Górniak :) Dla odmiany wspomnę, że z kolei jedną z najlepszych ekranizacji dobrej literatury, moim zdaniem, jest też film Kawalerowicza, a może nawet dwa: ‘Faraon’ i ‘Matka Joanna od Aniołów’. Z nowszych rzeczy słabiutko wypada też ekranizacja doskonałej powieści ‘Atlas chmur’. Do zaakceptowania jest praktycznie tylko genialny Ben Wishaw jako młody kompozytor – choć jego bohater przeżywa zupełnie inne przygody niż w powieści... Paradoksalnie istota psychologii tej postaci została oddana świetnie. Dziwne. Genialne. Po prostu ekranizacje i ich pierwowzory powieściowe to osobne sprawy. Środki filmowe są inne niż literackie. To sprawia, że całkowicie rozdzielam te dwie kategorie dzieł sztuki i jestem w stanie ocenić je niezależnie od siebie.

Edit:
Inną wspaniałą ekranizacją, wspaniałą jako film, a nie jako wierna ilustracja książki, jest 'Imię róży' wg. Umberto Eco. (Moim skrywanym marzeniem jest być jak Sean Connery w tym filmie.)
Dobrze też , że Rosjanie sfilmowali 'Solaris' Lema. Choć nie ma ten film wiele wspólnego z powieścią. Ale pokazuje, że sf nie jest o kosmosie, tylko o homo sapiens. No, i wreszcie najważniejszy film mojej średniej młodości - 'Stalker' w reż. Andrieja Tarkowskiego. Z punktu widzenia wierności literze powieści - zasługuje na zero punktow. Z punktu widzenia wartości fimowej - 100 na 100. Podobnie 'Blade Runner' Ridleya Scotta. Philip K. Dick by go chyba zabił, ale 'Blade Runner' powszechnie przyćmił swoją wartością 'Czy androidy śnią o elektrycznych owcach?' No, co to za tytuł?!



wtorek, 25 listopada 2014

"To nie jest kraj dla starych ludzi" Cormac McCarthy

Cormac McCarthy To nie jest kraj dla starych ludzi
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2014
Oryg. wyd. 2008

Jakże profetyczny tytuł… Swobodnie mógłby odnosić się do pewnej praktyki  kulturowej, która, moim zdaniem, daje się zaobserwować praktycznie w każdym kraju naszego kręgu cywilizacyjnego od momentu (mniej więcej) wkroczenia w erę cyfrową. Ale powieść McCarthy'ego nie jest o tym:) Choćby dlatego, że akcja powieści toczy się jeszcze w czasach przedkomputerowych, bo w roku 1980…

Oczywiście Mc Carthy'emu nie chodzi o wiek, starość, albo raczej nie tylko o nie. Raczej o staroświecki sposób myślenia o świecie. O staroświeckie  - skrótowo rzecz ujmując – podejście do ludzi. Wyrażać się ono ma w archaicznych już przekonaniach typu: „Nie rób drugiemu, co tobie nie miłe.” oraz „Ludzie są w gruncie rzeczy dobrzy. Warto mieć zaufanie do ludzi.” "Są pewne dobra wspólne, ktore warto chronić nawet za cenę życia."

Autor wykorzystuje spektakularną fabułę o pogoni starego stróża prawa za psychopatycznym mordercą, który z kolei goni młodego chłopaka o ograniczonej wyobraźni, który przez jeden moment poddał się atakowi chciwości. W rezultacie otrzymujemy moralitet o nieuchronności konsekwencji każdego naszego błędu. Za wszystko trzeba będzie zapłacić.
Proza McCormaca nie nastraja optymistycznie. Raczej sprawia, że myślę: Pewnych rzeczy wolelibyśmy nawet nie wiedzieć, a co dopiero brać w nich udział. Czy to możliwe, że pula socjopatów bez sumienia powiększa się? Może tak, bo bezwzględność zbyt często jest w dzisiejszych czasach promowana. Można by nawet stwierdzić, że brak  skrupułów to cecha oczekiwana od idealnego człowieka naszych czasów – człowieka efektywnego, skutecznego, bez znaczenia czy moralnego...

W powieści  takim chodzącym ideałem efektywności pozbawionym uczuć jest  realistyczny do bólu płatny zabójca - Anton Chigurh. Dobrze jest wymyślone to nazwisko. Zbija z tropu, nie pozwala dookreślić tak stworzonego bohatera literackiego np. poprzez narodowość, kraj pochodzenia. Dzięki temu Chigurh staje się symbolem uniwersalnego zła wcielonego.

Co do wymowy dzieła. Bez wątpliwości autor opowiada się za tradycyjnymi wartościami reprezentowanymi przez szeryfa Bella. Po prostu  nie ma już siły udawać, że racje te mają jakiekolwiek szanse wobec pustki moralnej – tak wspaniale obrazowanej tutaj przez pustynne pejzaże pogranicza Stanów Zjednoczonych z Meksykiem. Znajomość fauny i flory tamtejszych stron pozwala nasycić powieść prawdą i uwiarygodnić ducha powieści pogranicza.


Wielkim atutem powieści jest jej filmowość (wiarygodne postaci, nieupozowane dialogi, sceny masakr jak żywe). To nie jest kraj dla starych ludzi, pomimo absolutnie niefilmowego, wydawałoby się, tytułu,  doskonale sprawdził się jako inspiracja dla filmu braci Coen. Któż go nie oglądał? 
Zapewne najważniejsze dla tego sukcesu są: wartki rozwój akcji, powściągliwość psychologiczna postaci (jest co grać) i ciekawa (dzięki kilku punktom widzenia) narracja.

Cormac McCarthy w póżnych latach 70. 

Mamy tu bowiem absolutnie filmowo poprowadzoną przypowieść o odwiecznej walce dobra i zła. Z kolei zapis monologów wewnętrznych bohaterów sprawia, że czujemy, że jednak mamy do czynienia z literaturą o tradycyjnych korzeniach. Nie wystarczy pomijać graficzne oznaczenia dialogów, żeby stać się awangardą literacką.


Nie jest to literatura na miarę Nobla, moim zdaniem. Za mało estetycznych zaskoczeń, jak dla mnie. Dobrze się jednak czyta. Jest w tej prozie coś przystępnego. W kolejce już czekają kolejne powieści McCarthy’ego.

czwartek, 5 września 2013

Zygmunt Kałużyński to był ktoś

Wojciech Kałużyński Pół życia w ciemności. Biografia Zygmunta Kałużyńskiego

Kto widział kiedykolwiek wypowiedź Kałużyńskiego w telewizji, ten nigdy go nie zapomni. Był prawdziwym 'zwierzęciem telewizyjnym'. To był ekspansywny gość. Wygłaszał podniesionym, wyrazistym głosem niepopularne, kontrowersyjne, niebanalne i zaskakujące opinie głównie na tematy filmowe, ale nie tylko. Mówił to, co myślał, obcesowo, nie wahał się nawet  w pewien sposób ranić swoich adwersarzy, bo uderzał celnie. Do tego jego mowa ciała była nietypowa. Był nadruchliwy, wykonywał zamaszyste, niespodziewane gesty, unosił się z krzesła, zachowywał, jakby był nakręcony. No i ten uśmiech… Niektórzy mówili - szelmowski, inni – błazeński.
Uwielbiał być na kontrze do świata. Nikt nie potrafił się tak pięknie i interesująco nie zgadzać jak Kałużyński...

Niedbały, jeśli chodzi o ubranie, doszedł pod koniec życia do stadium kloszarda. Ale mieszkanie
miał wypełnione po sufit książkami, płytami i porcelaną. A głowę erudycją. Był niewątpliwie dziwakiem, z dużą dozą egoizmu, ale też bibliofilem i muzykofilem.

W sprawie niechlujnego wyglądu - jak każdy oryginał tego typu – uznał, że to inni mają problem, nie on… Jak w tej anegdocie o spotkaniu z aktorem Kazimierzem Rudzkim, słynnym pedantem. Na stwierdzenie Rudzkiego, że:
- Mówi się Zyziu, że chodzisz brudny.
Odparł:
- Nieprawda, myję się, a nawet kąpię.
Na co Rudzkiemu nie pozostało powiedzieć nic innego jak:
- To może powinieneś zmieniać wodę.

To był jeden z poważnych mankamentów jego charakteru, obok bezideowości, oportunizmu wobec władz, gwałtownej zadrości, mściwości i innych przywar, za które zapłacił najwyższą cenę  - cenę samotności. Praktycznie jedynym bliskim mu człowiekiem był na starość jego uczeń i przyjaciel Tomasz Raczek.


Osobiście byłam jego fanką. Mieliśmy podobny gust filmowy. Ja też lubię filmy robione „z jajem”, a nie „na kolanach”. Mnie też nudziły filmy Zanussiego (zwanego przez niego Zanudzim) i niektóre filmy Wajdy. Uwielbiałam Ludzi z pociągu i Zezowate szczęście. Ale filmy Tarkowskiego czy Holland mnie się podobały. Jemu nie. Jednak trzeba powiedzieć, że w sumie mentalnie byliśmy blisko – z większością jego opinii się zgadzałam.

Poniżej przytaczam przykłady jego opinii, pod którymi mogę się i ja podpisać.

W kinie widział przede wszystkim na nowo odtwarzane historie mityczne. Wielkie mity mówią nam o prawdach, które nie dają się zamknąć w realistycznej obserwacji. Kino takie jak King Kong, Racula, Frankenstein, thrillery, melodramaty Marleny Dietrich i Grety Garbo dają właśnie możliwość, żeby tę prawdę wyrazić. Możemy się obruszać, że nie ma w tym żadnej treści; zanalizowane intelektualnie, wszystko okazuje się głupie, banalne, powierzchowne. Jest tam jednak siła wzruszenia przemawiająca do naszej podświadomości.

O swoim charakterze:
Zastanawiając się nad sobą, doszedłem do wniosku, że głównym powodem mojego wyboru jest moje usposobienie: mianowicie jestem ciasnym racjonalistą.
[Mnie też przydałoby się być czasami bardziej sentymentalna i podatna na iluzje.]

O swoim stosunku do religii:
Pewnego dnia doszedłem do wniosku, że mogę być chrześcijaninem, nie zadając się z Kościołem, i że wystarczy mi nieduża książeczka, czyli Ewangelia! Była to jedna z moich najpiękniejszych chwil!

Autor biografii - Wojciech Kałużyński trafnie stwierdza, że najważniejsza w odbiorze „starego” Kałużyńskiego była jego charyzma, będąca pochodną jego autentyczności, entuzjazmu, erudycji i szczerości.
Nie schodząc z wysokiego poziomu intelektualnego, wkładał w recenzję autentyczną pasję. Wyrażał nie chłodny, zdystansowany, ale gorący zachwyt. I odwrotnie – filmy, które nie przypadły mu do gustu, rozjeżdżał koncertowo na miazgę…

Mój stosunek do książek i filmów jest podobny. Niemal nigdy nie pozostaję wobec nich obojętna. Pobudzają mnie najczęściej jak płachta na byka. Też jestem albo gorąca albo lodowata w swoich opiniach. Najtrudniej jest mi pozostać letnią…

Dziękuję Wojciechowi Kałużyńskiemu za tę książkę. Pół życia w ciemnościach przeniosło mnie znowu w świat TVP z lat 70. i 80., kiedy to oglądałam filmy mojego życia [Świat się śmieje, rzeczy Bustera Keatona, Kurosawę, Solaris, Stalker, Siódmą Pieczęć, Pojedynek, Piknik pod Wiszącą Skałą Petera Weira, Obcego. Także wczesne filmy Nikity Michałkowa, a potem to już Gwiezdne Wojny, Mad Max. Dalej to już niewiele mi utkwiło w pamięci tak bardzo jak tamte filmy. Może tylko American Beauty, Siedem i Matrix zrobiło na mnie podobne wrażenie. Ostatnio kino islandzkie i skandynawskie. No może trochę Francuzów, np. Wielki błękit.]

Samo przypomnienie sobie programu XYZ było urocze. I to powiedzenie Kałużyńskiego, które zawsze zapowiadało ostrą rozgrywkę intelektualną: Ależ pani Nino [to do prowadzącej Niny Terentiew], ja się z panią całkowicie nie zgadzam!

niedziela, 14 lipca 2013

Po co komu nowy Hannibal?


Thomas Harris ”Milczenie owiec” i „Hannibal”

Cykl powieściowy Harrisa zapoczątkowany został  „Czerwonym smokiem” (wyd. am. 1981). Tę powieść opuściłam, bo nie było jej w bibliotece. Przeczytałam za to drugi z kolei tom „Milczenie owiec” (1988)  i trzeci  „Hannibal” (1999). Jest jeszcze prequel wszystkich „Hannibal po drugiej stronie maski” (2006).  

Sięgnęłam po te thrillery z dwóch powodów: szukałam jakiegoś w miarę wartościowego czytadła wakacyjnego w ramach Trójki e-pik. Ponadto dowiedziałam się, że ostatnio ponownie nakręcono „Hannibala”. Rolę kanibala Lectera, która na wieki wydawała się spleciona z Anthony Hopkinsem, powierzono w nowym filmie Duńczykowi Madsowi Mikkelsenowi. To mnie zaskoczyło. Jak się okazuje, Mikkelsena tez zaskoczyła propozycja powtórzenia  roli  Hopkinsa. Podobno zapytał: "Rola Hopkinsa jest perfekcyjna, niby co można do niej dodać?

Postanowiłam też poszukać odpowiedzi, sięgając po pierwowzór literacki.  I wiele zrozumiałam. Ale od początku. Oto, co ustaliłam w moim wewnętrznym śledztwie :)

Nie mam wątpliwości, że „Milczenie owiec” Harrisa to przełomowy kryminał o charakterze thrillera psychologicznego, który już na zawsze będzie punktem odniesienia dla każdego ”mocnego” kryminału. Jest to tzw. benchmark, żeby użyć niezbędnego czasami języka language. Wszystkie szaleństwa i okrucieństwa powieściowych seryjnych morderców stały się możliwe i do wyobrażenia dopiero po „Milczeniu owiec”.

Późniejszy o dekadę „Hannibal” też jest przełomowy. Jak to możliwe? Chyba trochę przesadzam? Nie przesadzam, powieść ma przełomowy charakter. O tym, że mało sie o tym mówi, zdecydował fakt, że wszyscy oglądali film, a nie wszyscy przeczytali książkę. Jeśli kojarzymy ten tytuł z filmem, to widzimy w Hnnibalu zaledwie nowatorskie ujęcie rodzącej się wzajemnej fascynacji między psychopatą i policjantką. 

Powieść tymczasem może być uzana momentami wręcz za nudną, bo wypełniona jest szczegółami z zakresu historii sztuki, muzyki poważnej, architektury, historii Włoch, urbanistyki, kulinariów, winiarstwa, historii broni białej, polowań, hodowli trzody chlewnej, ryb drapieżnych, aparatury podtrzymującej życie, kryminalistyki. I do tego wszystkie te detale  są naprawdę niezbędne, żeby opisać i skontrastować dwie postawy życiowe: skrajnie estetyzującego sybaryty i konesera jakości życia - Europejczyka, byłego hrabiego, Hannibala Lectera i skrajnie pragmatycznej, pedantycznej, wzorowej uczennicy Quantico, prostej amerykańskiej „wiejskiej czerstwej baby” – agentki FBI Clarice Starling. 

A wszystko to napisane  zostało dla kilku końcowych scen, w których nasza para bohaterów  znajduje wspólny język... i nie tylko. Dobro i zło jednoczy się w kulcie piękna i sztuki, zupełnie abstrahując od kategorii dobra i zla... [Jako żywo jak w przypadku Leni Riefenstahl i Hitlera.]

I na tym polega przekroczenie kolejnego tabu dokonane przez Thomasa Harrisa. Przyjęło się, że autorzy  nie pozwalają złu zwyciężyć, choć wielu nie waha się pokazać go jako bardzo pociągającego. Fascynacja złem - tak. Ale na końcu i tak dobro musi zwyciężyć. A tu psikus...


I do tego potrzebny jest Mads Mikkelsen. Młodszy od intrygującego, ale na pewno nie seksownego Hopkinsa. O niebo przystojniejszy, o niebo bardziej przypominający upadłego anioła, pięknego, pociągającego Szatana-erudytę, którego przyszło mu zagrać, w zgodzie z prawdziwym sensem powieści Harrisa „Hannibal”.
___________________
Trójka e-pik (wakacyjne czytadło)
Z półki ("Hannibal" to moja 25. książka z własnej półki w tym roku. Wyzwanie ukończone!)
Z literą w tle [H]


poniedziałek, 1 lipca 2013

Nieuchronność wyspy - Kobo Abe "Urwisko czasu"

Kobo Abe Urwisko czasu

Kobo Abe zmarł w 1993 roku. Pisał po japońsku. (Piszę tak specjalnie, bo mam wrażenie, że Abe pragnął, żeby nie traktować go jako Japończyka i... koniec). W Polsce jego twórczość nie jest jakoś szczególnie popularna, a nawet znana. Jeśli już, to być może ktoś przeczytał jego Kobietę z wydm. Dlatego pewnie nigdy się nie dowiem, dlaczego ten pisarz, malarz, dramaturg i filmowiec  tak bardzo pragnął uciec od japońskości? Sama, zafascynowana Kobietą z wydm, sięgnęłam teraz po jego kolejne rzeczy. Zostały one wydane w latach 90 staraniem Mikołaja Malanowicza w Bibliotece Japońskiej nieistniejącego już (?) wydawnictwa Wilga.

Na początek wzięłam do ręki antologię króciutkich tekstów Kobo Abe wydaną w zbiorze Urwisko czasu. Jako pierwsze czytam opowiadanie z 1949 roku Dendrocacalia, o człowieku zwanym… Kolega Zwyczajny, który za sprawą tajemniczego pana K. zamienia się w wielką roślinę doniczkową i na koniec perypetii jak z sennego koszmaru zostaje umieszczony w cieplarni z tabliczką Dendrocacalia Crepidifolia. To opowiadanie, dziwacznie pogodne, przeniknięte jest poczuciem nieuchronności tego, co nam się przydarza, zadziwia też licznymi odwołaniami do mitologii greckiej.

Inne opowiadania przynoszą takie motywy jak: żona ulegająca stopniowej przemianie w psa; pojawienie się jakiegoś obcego w okolicy wsi, w której ojciec czeka na syna zabranego do wojska, zakończone – tragicznym w skutkach nieporozumieniem; człowiek nieznający swojej tożsamości, itp. Jednym słowem historie, będące spisanymi koszmarami sennymi.

Najlepszy wydał mi się tytułowy monolog Urwisko czasu. Nie mam pojęcia, skąd ten tytuł. Jest to monolog wewnętrzny boksera, zapis jego myśli w czasie walki od 1 do 4 rundy, kiedy to pada znokautowany na ring. Zaskoczenie polega na tym, że myśli Boksera (wielką literą) z rzadka tylko dotyczą samej walki. Dotyczą wszystkiego, tylko nie tego, jak walczyć. Dziwne to, ale odbieram to jako dobrą metaforę losu człowieka, któremu Kobo Abe poświęcił swoją twórczość. Człowieka bez szczególnych właściwości. Człowieka będącego w życiu ofiarą, a nawet skazańcem. Człowieka bez prawa wyboru. Człowieka otoczonego nieprzyjaznymi ludźmi. Samotnego. Zdziwionego tym, co go spotyka.



Najbardziej zaskakujące dla mnie jako czytelniczki było to, że w tekstach Kobo Abe nie ma najdrobniejszej nawet sugestii, że jest napisana przez Japończyka, dla Japończyków i  że - co zrozumiałe - dotyczy Japończyków. Nie ma egzotycznie dla nas brzmiących imion bohaterów, nazw własnych, kimon, tatami, zen, parzenia herbaty, gejsz, drzeworytów, Fudżi, cesarza, Hiroszimy, samurajów, ani nawet śladu jakuzy… Mamy programowy uniwersalizm tematyki, neutralną, sterylną scenerię, Kobietę i Mężczyznę oraz  pozbawione charakterystycznych znaków rozpoznawczych opisy zachowań społecznych.

Nieodparcie nasuwa  mi się przy tej okazji podobnie wyprany z lokalności, świadomie zawieszony w próżni, film Polańskiego Nóż w wodzie. Nakręcony tak, żeby był zrozumiały w dowolnym zakątku świata. I żeby za żadne skarby nie dawał się skojarzyć z powojenną Polską, w której został nakręcony.

W obu tych przypadkach odzew odbiorcy jest możliwy dlatego, że tematem obu tych artystów – Abe i Polańskiego - najbardziej uniwersalny topos, czyli władza, panowanie nad drugim człowiekiem. Nieuchronność zniewolenia jest wspólnym mianownikiem.  Mam przeczucie, że może się za tym kryć - nic innego, jak właśnie - próba zapomnienia o wojnie, o której przecież nie da się zapomnieć, o bezradności, której wtedy doświadczyli, także o tym czego najgorszego dowiedzieli się o ludziach. Stąd, prawdopodobnie, także bardzo charakterystyczne dla nich obu przemożne uczucie klaustrofobii, poczucie braku możliwości ucieczki... Nieuchronność wyspy...

Jedno jest pewne - z prozą Kobo Abe jest tak, że im bardziej on o czymś nie mówi, tym bardziej ja o tym myślę…

Dla fanów literatury japońskiej.

Poniżej informacja o wymowie japońskich głosek.



_________________________________
Czytamy serie wydawnicze Biblioteka Japońska [Wilga]
Z literą w tle (A)

niedziela, 30 czerwca 2013

Piękno może być złe. Leni Riefenstahl

Dodaj napis
Steven Bach Leni. Życie i twórczość Leni Riefenstahl

Berta Helene Amalie "Leni" Riefenstahl urodziła się 22 sierpnia 1902 w Berlinie, zmarła we śnie 8 września 2003 w Pöcking w wieku 101 lat. Była niemiecką aktorką i – przede wszystkim - reżyserką filmową oraz fotografem. Najbardziej znana z nowatorskiej estetyki. Jej osoba i twórczość budziła często kontrowersje z powodu filmów propagandowych, jakie nakręciła w okresie hitleryzmu. Jej "Triumf woli" z 1934  to film powszechnie uznawany za najlepszy film propagandowy w historii. Była genialną realizatorką filmową zwłaszcza w sposobie filmowania ludzkiego ciała i, choć propaganda jej wczesnych filmów budzi niechęć wielu ludzi, to ich estetyka każe twórcom filmowym określać je mianem wybitnych. 
(w oparciu o Wikipedię)

Ksiązka Bacha to wartościowa, obiektywna, przeciekawa biografia niesamowitej kobiety, która przeżyła cały wiek XX. Leni Riefenstahl jest dla mnie symbolem złożoności, niejednoznaczności tego świata. I ucieleśnieniem stwierdzenia, że piękno może być złe. O niej mówiono, że była „śliczna jak swastyka”.



Jest najlepszym przykładem tych wszystkich twórców, którzy mają w życiorysie zaczadzenie fanatyczną ideologią. Riefenstahl budzi we mnie skrajne uczucia: od absolutnej pogardy (kiedy myślę o jej oddaniu Hitlerowi) do absolutnego podziwu (kiedy patrzę na zbiór jej zdjęć  z lat 60. i 70. z Afryki). 



Jej działalność na rzecz Hitlera napawa mnie odrazą, a jednocześnie nie mogę powstrzymać zazdrości wobec faktu, jak twórczo przeżyła swoje życie. Potępiam ją za jej wysługiwanie się zbrodniczemu reżimowi. Ona tłumaczy ten fakt nieświadomością okropności wojny… Lecz ja nie wierzę jej. Nawet żyjąc tylko kręceniem filmów, nie mogła nie być świadoma, czemu one służyły. Jednocześnie nie mogę powstrzymać zazdrości, kiedy czytam, jak wyszła z nędzy, została artystką, całe swoje długie życie przeżyła, robiąc to, co chciała. 

Ktokolwiek widział oblicze Furhera w "Trumfie woli", nigdy go nie zapomni. Będzie go prześladować za dnia i w nocy i, niczym stłumiony płomień, trawić jego duszę. 
dr Joseph Goebbels

Leni Riefenstahl należała do tych osób, które noszą w sobie kult siły, zgodę na to, że silni powinni mieć władzę nad słabymi. Wierzyła, że niektórzy są bardziej predystynowani do bycia panami świata. Jak wiemy, tacy ludzie nie zniknęli wraz z upadkiem hitleryzmu. To jest pewna skaza charakteru (ujmując to potocznie). Jest to typ osobowości skłonnej do poddania się autorytaryzmowi, wielbiącej siłę. Miała to Leni Riefenstahl, mają to skini, mają to kibole, mają też niektórzy politycy idący po władzę w przekonaniu, że są lepsi od innych. 

Oczywiście Leni była tylko artystką. Niemniej za czasów Hitlera jej artyzm został - za jej zgodą - wykorzystany, żeby pogłębić fanatyczną wiarę w wodza i jego pomysł wojenny.





...same tylko ustawy Gestapo tu nie wystarczą. Masy potrzebują bożka. 
Adolf Hitler






O tym, że Leni była w stanie zrobić wszystko, żeby osiągnąć swój cel świadczy np. to, że była w stanie skwapliwie wykorzystać jako darmowych statystów Cyganów z obozu koncentracyjnego, a potem ich odesłać na śmierć do obozu.  Potrafiła błyskawicznie o nich zapomnieć. Wyprzeć ich z pamięci. Chętnie uwierzyć, że otrzymają dobrą opiekę w obozie koncentracyjnym... Przecież nowe wspaniałe filmy czekają na nakręcenie... Nowe wspaniałe cele czekają na osiągnięcie... Kto miałby po nie sięgnąć, jak nie ona Leni - dziewczyna, która kiedyś powiedziała: "Chcę zostać kimś wielkim!". 

Ta postawa najlepiej opisuje jej mentalność – mentalność, którą ona pewno nazwałby mentalnością zwycięzcy… Ja nazwę to raczej bezmyślną efektywnością. Brakiem empatii. Psychopatią w wydaniu glamour. Po prostu cel uświęca środki. 

Po wojnie ta sama Leni, mając 77 lat kłamie, że ma ich tylko 50, żeby ukończyć kurs płetwonurka.  Udaje się, bo wygląda na 50-latkę. [Akurat o tym epizodzie w książce nic nie ma.] Całe życie była niezwykle piękna i sprawna, niezwykle atrakcyjna. A jej nowatorskie zdjęcia podwodne zrobią kolosalne wrażenie i wyznaczą nowe granice sztuki. 



Czy dobrze zrobiła kłamiąc? Ona nie miała nawet cienia wątpliwości, że tak. Robiła to, co sama uważała za słuszne. Nie była zainteresowana tym, co myślą o niej inni. Nigdy.

Jednak Leni ma na koncie także zdjęcie takie jak to poniżej, z Końskich, miasteczka w Polsce (zresztą położonego niedaleko miejsca, gdzie ja się urodziłam), w czasie okupacji, w momencie rozpoczęcia rozstrzeliwania cywilów. Na zdjęciu widać nie SILNĄ, pozbawioną wątpliwości kobietę, tylko SŁABĄ, przerażoną, odczuwającą strach, a może i wstyd z powodu tego, co się dzieje, kobietę. Może został tu uwieczniony jeden z niewielu momentów, w których Leni znalazła się w kontakcie z rzeczywistością.



________________________________
 Z literą w tle (B)
Trójka e-pik (biografia)



niedziela, 16 czerwca 2013

Film wg "Kobiety z wydm" Abo w kinie Kultura we wtorek g. 20:30

Jak na zamówienie! 
Dzisiaj w kinie Kultura w Warszawie rozpoczyna się Przegląd Filmów Japońskich
Cena biletu 5 PLN

godz. 20:00 – uroczyste otwarcie, pokaz filmu Norwegian Wood (133 min.)

reż. Tran Anh Hung
impreza zamknięta


Poniedziałek – 2013-06-17 

  
godz. 18:00 - Tokijska opowieść (133 min.) reż. Yasujirô Ozu 




godz. 20:30 - Straż przyboczna (110 min.) reż. Akira Kurosawa





Wtorek – 2013-06-18 


godz. 18:00 - O dziewczynie skaczącej przez czas - film animowany (100 min.)

reż. Mamoru Hosoda 

godz. 20:30 - Kobieta z wydm (143 min.) reż. Hiroshi Teshigahara





Środa – 2013-06-19

godz. 18:00 - I zamieszkam wśród przodków (118 min.) reż. Kaoru Ikeya

godz. 20:30 - Wesołych Świąt, pułkowniku Lawrence (123 min.) reż. Nagisa Ôshima



Czwartek – 2013-06-20

godz. 18:00 - Notatnik śmierci (126 min.) reż. Shusuke Kaneko

godz. 20:30 - Norwegian Wood (133 min.) reż. Tran Anh Hung




Ja się wybieram! Myślę, że taka okazja nie nadarzy się zbyt szybko. Seans kinowy to jest to!

piątek, 3 maja 2013

Joe Alex "Jesteś tylko diabłem" - wspomnienie dobrego stylu

Joe Alex (Maciej Słomczyński) Jesteś tylko diabłem

Ach, jak przyjemnie!
Jak można się nudzić,
Jak można marudzić,
Że świat jest smutny, że jest źle,
Nie rozumiem, nie.
Jak można faktycznie
Na świecie jest ślicznie.
Niech ten co gdera, przyjdzie tu,
A ja powiem mu tak:
Ach, jak przyjemnie kołysać się wśród fal,
Gdy szumi, szumi woda i płynie sobie w dal…

…Śpiewała Grossówna i Andrzejewska w filmie „Zapomniana melodia”...


Może to trochę dziwne, ale przeczytany przeze mnie po raz n-ty  kryminał Joe Alexa Jesteś tylko diabłem skojarzył mi się właśnie z tym przebojem… Może to przez majówkę :), a może dlatego, że ta wydana w 1960 r., kolejna z serii powieści Joe Alexa vel Macieja Słomczyńskiego ma wszelkie cechy przedwojennego kryminału - eleganckiej, uroczej i cudownie konwencjonalnej ramotki.

Dla czytelników młodszego pokolenia, którzy nie znają powieści z Joe Alexem jako głównym bohaterem – a wiem, że są tacy, bo czytam, że trudno o polskiego autora kryminałów na literę A -  dodam tylko, że POLECAM Joe Alexa!

Świetnie skonstruowana opowieść z wyrazistymi bohaterami, z godnym podziwu i pełnym uroku i seksapilu detektywem, męską przyjaźnią w tle i tajemniczymi wydarzeniami, przy którym musimy nieco wysilić mózgownicę – czegóż chcieć więcej... A do tego dobra polszczyzna, urok angielskiej prowincji, spora dawka ciekawostek z zakresu demonologii i polowań na czarownice oraz, co najważniejsze, inteligentna ironia autora. Joe Alex,  podobnie jak Maciej Słomczyński, był autorem bardzo poczytnych i dochodowych powieści kryminalnych nieco z przypadku. Joe Alex w Jesteś tylko diabłem zwierza się:  "Piszę kryminały, ale ich nie-na-widzę!" Bo jeśli Joe Alex miał ambicje być naukowcem, ekspertem w jakiejś dziedzinie, tak Słomczyński poświęcił życie na przetłumaczenie wszystkich dzieł Szekspira, a na dodatek Ulissesa Joyce’a.

Do jakiegoś momentu był jedynym tak zaawansowanym tłumaczem szekspirowskim. Teraz, kiedy mamy tłumaczenia Barańczaka (25 z 36 dramatów), Jerzego S. Sito (7) wypadałoby sprawdzić, przez porównanie choćby wyrywkowe, czy to prawda, że tłumaczenia Słomczyńskiego „pozbawione są jakiekolwiek wartości artystycznej” (cytat z Wikipedii). 

Bo autorem kryminałów był Słomczyński świetnym! Szkoda tylko, że nie lubił siebie w tej roli…

A teraz bawmy się!



__________________ 
Wyzwania: Z literą w tle oraz Trójka e-pik (kryminał polskiego autora)